środa, 26 czerwca 2013

O tym, że powstaje coś dłuższego. Trochę o miłości i życiu.


Napisałam (piszę) historię miłosną. Zainspirowana (nadal) Swedish Love Story i bocianami spróbowałam odtworzyć historię dwójki dzieciaków. Ewa i Michał mieszkają w małej, do granic możliwości polskiej wsi. Znają się od zawsze. Razem chodzili po drzewach, szukali skarbu tam, gdzie ziemia styka się z tęczą, razem dorastali i razem doświadczali pierwszych w swoim życiu - najpierw emocjonalnych, potem seksualnych przeżyć.

- Chcesz gumę? - zapytałem.
- Chcę.
Żuliśmy wielkie, różowe gumy, twarde jak kamienie.
Wiał lekki wiatr, w oddali leciała para bocianów.
- Wiesz, gdzie są te kraje, do których odlatują bociany? - zapytała.
- Gdzieś w Afryce.
Afryka była odległa jak kosmos. Albo wesołe miasteczko pod Paryżem.
- Ale dlaczego tutaj wracają? Dlaczego nie zostaną tam na zawsze?
- Nie wiem. Może to lubią.
Wydaje mi się, że to właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem o niej, że jest naprawdę śliczna.
- Ja będę kiedyś takim bocianem.
- Będziesz bocianem?
- Chciałabym odlecieć do Afryki.
Dotknąłem jej nosa.
- Będziesz miała długi, czerwony dziub.
- Nie będę.
Zbliżyliśmy się do siebie i pocałowałem ją. Przez długi czas żadne z nas nie odważyło się o tym przypominać. Byliśmy zawstydzeni i zdziwieni. A potem przestało być to dla mnie istotne.
Przyszedł Maciek. Musiałem pokazać mu procę.

Nie jestem pewna, czy uda mi się dokończyć moją historię. Chciałam żeby pachniała sianem. Żeby była kliszą, żeby kolory były przytłumione. Postacie uśmiechnięte, ukazane w biegu. Żeby zwykła miłosna historia dwójki małych ludzi posypana brokatem z niewinnych, dzięcięcych dni, a potem zapachem młodzieńczych marzeń i pragnień - odwzorowała podstawową, zapominaną tak często formę miłości - opartej na wieloletniej przyjaźni, zwykłej ( a jednocześnie tak nadzwyczajnej) i pierwotnej.
Nic mnie tak nie wzrusza, jak proste słowa. Proste gesty. Proste potrzeby.
Gdy miarą uczucia nie są słowa, a czyny. Wielkie/małe rzeczy od jednego człowieka, do drugiego.

Jednocześnie zależało mi,  żeby czytelnik już od pierwszych zdań, miał świadomość tego, że są to wspomnienia.

- Chciałabym spróbować czegoś nowego.
Wiedziałem. Czułem to w powietrzu.
Najgorzej, że chyba nigdy nie była taka piękna jak teraz. Jej falujące włosy w kolorze miodu opadają delikatnie na szczupłe ramiona. Ma na sobie dżinsy, białą koszulkę, na ręce kilka kolorowych rzemyków. Patrzy się na mnie swoimi szarymi oczami. Kąciki opadają jej w dół. Ale nikt nie będzie płakać.
Próbuję zapytać, czy kupiła już bilety, ale głos więźnie mi w gardle. Wydaję więc jakiś zduszony odgłos i doskonale wiem, że to nie jest najlepszy moment na rozmowę. Wstaję, ona się nie porusza. Zabieram swój niebieski sweter i wychodzę rozdarty i całkowicie nieświadomy, że najgorsze dopiero się zacznie.
- Cześć
- Cześć – odpowiada, a może nie odpowiada, bo wychodzę na świat i już niczego nie słyszę. Nie ma miejsca, do którego chciałbym pójść. Idę więc przed siebie. Głuchy, niemy, niewidomy, bez świadomości, bez czasu i bez niej.

Nie jestem pewna, czy to wszystko się udało. A przecież jest wiele istotnych kwestii, na których mi zależało.
Na przykład na przekazaniu po swojemu, tego co zrozumiałam po filmie 500 Days Of Summer ( polecam, choć ostrzegam, że trzeba go potraktować z dozą dystansu, albo po prostu jako przyjemny film romantyczny, choć jak ostrzega reżyser jest to film o miłości. Ale nie miłosny.)

"Miłość to nie święty Mikołaj" - ten cytat uderza w sedno.
Po prostu tak czasami jest. Nie musi się wydarzyć nic nadzwyczajnego.
Nie musi być kłótni. Nie musi być poważnego problemu.
Mogą mieć takie same cele i zainteresowania. Te same problemy i to samo podejście do życia.
Ale co z tego.
Główno.

Czasami coś się rozpada. Bo czas się skończył. The end. Nie ma ratunku na taką sytuację. Nie ma czego naprawiać, nie ma za co przepraszać. Nikt nie jest winny. Moja Ewa odchodzi jak Summer.
I jest to odejście smutne. Może nie ma bardziej smutnych odejść.




Postaram się dokończyć moje opowiadanie.
Jeżeli mi się uda - całość będzie dostępna na blogu.

I teraz po raz pierwszy zwracam się do Was:
Jeżeli nie zgadzacie się z czymś, macie pytania, chcecie pogadać, podyskutować, wymienić się opiniami na dany temat ( albo np. skrytykować moje pisanki - wbrew pozorom lubię także niepochlebne opinie, często bardziej motywują, żeby robić coś lepiej) - piszcie. W komentarzach, w wiadomościach prywatnych albo na fejsie.
Dziękuję.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Marek bierze sprawy w swoje ręce.

To nie był najlepszy czas.
I nie jestem pewien, czy się skończył.
Niczego nie napisaliśmy już od dawna.
A całkiem dobrze jej szło.
Była na dobrej drodze, żeby stworzyć całkiem przyjemnego bloga.
A teraz siedzi trochę spalona.
Mówię jej, żeby ruszyła tyłek.
A ona dalej swoje.
Wygląda na jakąś zmarnowaną.
Pytam " z kim toczysz boje".
Mówi, że już przestała. Że teraz odpoczywa.
Kto by jej wierzył.

Obchodziliśmy urodziny.
Ja jak zwykle, z tyłu, niezauważony, wycofany, ale baczny i czujny
ona - wesoła i rozgadana, w samym środku, nawet zdmuchiwała świeczki
Patrzyłem na nią. Po raz pierwszy w życiu zagrała jakąś grę.
Pytam ją "dlaczego grasz?".
Mówi, że za jakiś czas przestanie. Że może potrzebuje odpoczynku. Że chciałaby pojechać na wyprawę. Że chciałaby uciec. Ona zawsze mówi to samo.

Potem jest weselej.
I odważam się zatańczyć z Elą.
Najpierw tańczy Bu. Wiadomo - sam bym do Eli nie podszedł.
Ale potem trochę alkoholu i wirujemy już razem.
Nie jestem specjalnie w tym dobry, ale Ela świetnie się porusza.Nie to, że mi się podoba.
Moje serce jest zajęte. Przecież to takie oczywiste.

Czuję się współodpowiedzialny za zaistniałą sytuację.
Może gdyby mnie nie było, Bu mogłaby znosić to jakoś inaczej? A może w ogóle nie byłoby problemu?

"Przychodzi bóg do lekarza, a jego też nie ma".
Linda mnie rozwaliła. Lubię ją.
Ale Bu lubi ją bardziej. Wiadomo dlaczego.

Fajnie, że przyszedł Przemek Sprzedawca Foremek z dziewczyną.
Jego dziewczyna jest taka piękna.

Siedzieliśmy do czwartej nad ranem.
Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy.
Kasia opowiadała śmieszne historie.
Rafał opowiadał śmieszne historie.
Linda

A potem się zaczęło na dobre.
Jakoś o szóstej rano.
Poszliśmy spać.
Ja chciałem iść spać.
Bo ile można.
A Bu do mnie
- Marek.
A ja do niej
- Co?
A ona
- Marek.
Mówi, że wszystko jest takie bezsensu.
Jest na kacu. Za dużo wypiła.
Że wszystko jest nieprawdziwe, sztuczne, nietrwałe, kruche, smutne i całkowicie nic niewarte.
Że wszystko może się zacząć lub skończyć. Że nie ma niczego.
Mówię jej
- Chcę iść spać.
A ona dalej:
Że wszystko jej umarło.
Że ma dosyć, że wszystko jest martwe.
Że święty Mikołaj, Bóg, Lodówka i orkiestra symfoniczna już nie istnieją.
Że została jej tylko gitara.
A gitara jest taka smutna. I nawet nie potrafi na niej grać
Mówię
- Idziemy spać.
A ona mówi
- Napisałam ostatnio do takiego faceta...
- Co?
- Napisałam do takiego faceta, z przypadkowego numeru gg, czy nie chce jechać ze mną na wycieczkę dookoła świata. I wiesz co odpisał? Odpisał, że nie chce.
Och Bu.
- Idę.
- Nie.
- Idę.
Poszedłem.
A ona dzwoni do Katolika.
Słyszę jak mu dziękuje. Chyba się rozklei. Jest już rano. Koguty przestały piać. A my jeszcze nie śpimy. Dlaczego ona z nim rozmawia?
Jeden baran, drugi baran, trzeci baran.
Mnie wystarczyły cztery. Jej chyba niewiele więcej.


Następuje kolejny dzień.
Impreza z rodziną jest prostsza.
Wszyscy wiedzą, gdzie powinni być.
Wszyscy znają swoje miejsca.
Nic się nie wydarzy. Nic nadzwyczajnego.
To nie jest złe. Bo daje poczucie bezpieczeństwa. Spokoju. Bu się cieszy. A ja się nudzę.

Mamy taką fajną kuzynkę.
Ma na imię Karolinka.
Karolinka ma sześć lat i mówi o chaosie.
Przestraszyłem się. Pytam:
- Co to jest chaos?
- Brak harmonii.
Boję się, czy nie jest przypadkiem mądrzejsza ode mnie. Pytam:
- Co to jest miłość?
Mówi, że nie wie.
Chociaż tyle.

Bu tymczasem uważa, że miłość na pewno istnieje.
Ja nie byłbym tego taki pewien, ale ona się upiera.
Mówi, że na bank.
Gdy pytam dlaczego, znowu gada jakieś smutne teksty.
Wygląda na nieszczęśliwie zakochaną.
Albo jeszcze coś gorszego.
Chcę ją trochę podenerwować.
- Wierzysz w miłość, bo nie masz już w co wierzyć.
Śmieszy ją to. Przyznaje mi rację.
Chociaż tyle.



Tańczą.






poniedziałek, 3 czerwca 2013

Bema pamięci sentymentalny rapsod

D był najlepszym przewodnikiem na świecie.
Nigdy nie miałam lepszego i nigdy nie będę mieć ( to chyba, że jednak będę).
Chodziliśmy sobie po Bieszczadach i dużo mówił o cerkwiach.
Uwielbiał je.
Wyglądał jak zwierzątko. Zwłaszcza, gdy jadł.
Właściwie był idealnym facetem.
Miał siekierę, brodę i uwielbiał ogniska.
Tak, Linda wiedziała, że to przez tę siekierę tak mi się podobał.
- Bo wiesz...
- Co? - zapytała pół- śpiąc, po prawej stronie namiotu, jak zawsze.
- Bo on to mi się podoba...
- Wiem - odpowiedziała
- Wiesz?
- No - odwraca się do mnie tyłem - zwłaszcza, gdy chodzi rąbać drzewo, nie?
Cóż. Darek był po prostu bardzo fajnym człowiekiem.
Znał się na wielu rzeczach, lubił słuchać historii.
Wymyślaliśmy wiele gier. Właściwie nikt nie lubi moich gier, oprócz niego.
I czasami Lindy. I czasami Marka.
A raz to się całkiem zdenerwowałam.
Bo graliśmy w słodycze.
Takie wymienianie po kolei. A kto już nie będzie miał pomysłu odpadał.
Trwało to chyba z godzinę.
Została już tylko trójka najlepszych.
Darek powiedział w ostatniej chwili "kalendarz adwentowy" i wygrał.
Szkoda, że teraz Was to nie śmieszy, ale gdybyście maszerowali w upale z ciężkim plecakiem od ósmej rano i byłoby późne popołudnie, to przysięgam, że nie ma nic śmieszniejszego od kalendarza adwentowego.
A tak a'propos. Jak byłam mała zawsze wszystkie czekoladki zjadałam przed czasem.
A byli tacy, co dawali radę i tego nie robili.
Właściwie, podziwiam ich prawie jak Thorau. No może tylko odrobinę mniej.
A powracając do Darka.
Darek posprzątał moje rzygi.
Tak zrobił to, chociaż nikt go nie prosił.
W normalnych warunkach, pewnie bardzo bym protestowała, ale byłam wykończona, bo rzygałyśmy z Lindą całą noc.
Zrobił to cakowicie bezinteresownie. I kupił nam suchary. Pokochałam go całym swoim podróżniczym instynktem.
Zapytałam go kiedyś, czy upolował jakieś zwierze i je zjadł. Powiedział, że nie.
Jego poważanie, jako trampa, spadło o kilka stopni w przepaść.
Ale znowu się podniosło, gdy zostawiał plecak i biegał dookoła szukając zgubionego szlaku.
My leżeliśmy plackiem, marząc o czymś, o czym się marzy, kiedy się jest zmęczonym.
To znaczy ja i Linda.
Bo reszta nie była zmęczona. Oni byli bardzo dziwni i wzbudzali nasze podejrzenia.
Być może byli robotami.
Ale moje najpiękniejsze wspomnienie związane z D. związane jest w czymś smutnym.
Z moim przemokniętym, brązowym kalendarzykiem.
Pamiętam to jak dzisiaj.
Budzę się. Ruszam ręką. Ręka jest w wodzie.
Wraca świadomość. Jestem w namiocie. Obok śpi Linda ( po prawej stronie jak zawsze).
I jest mokro.
Sięgam po mojego brązowego przyjaciela.
Zielony atrament skapuje na moje czoło jak krew.
Kurwa.
Wychodzę. D rozpala ognisko. Nie wiem, jak on to robi, bo jest mokro. Wszystko jest mokre.
Opowiadam mu o tragedii i milczymy razem.
Ja, on, ranek gdzieś w dzikich Bieszczadach, bez schroniska, bez toalety, bez sklepów, bez cywilizacji.
Mży. Złowroga atmosfera śmierci.
Jestem taka zła. I taka smutna.
Chcę go wrzucić w ogień. Niech tu zostanie, gdzie umarł. Niech tu zostanie. Tak mi przykro.
Wszystkie moje wzniosłe zdania o życiu są teraz tylko jasno zieloną plamą atramentu. Tak mi przykro.
- Nie zostawiaj przyjaciela w potrzebie - mówi D.
I go nie wyrzucam. Wkładam do plecaka i niosę. Mimo że jest ciężki, bo mokre rzeczy są cięższe dwa razy tyle.





Życzę Ci D, mimo że tego nie czytasz, żebyś był dobrym ojcem dla Mai i żebyście z żoną podróżowali dwa razy tyle, ile marzycie podróżować. Do zobaczenia w mojej bieszczadzkiej chatce.
Bo będę miała kiedyś domek w Bieszczadach.
A w tym domku krowę Muufinkę i pięć kur zielononóżek.
Ale Ty o tym wiesz, a innym opowiem kiedy indziej.