niedziela, 15 czerwca 2014

Urocza niedziela na pikniku.

Godzina minus jeden.

Wstajesz.
Error.
Zasypiasz.

Godzina O.
Wstajesz na serio.

Godzina 1.
Myjesz. Płuczesz. Spluwasz.
Myjesz. Obierasz. Kroisz.
Gryziesz. Łykasz. Trawisz.
Wychodzisz.

Godzina 2.
Jedziesz. Patrzysz. Mijasz.

Godzina 3.
Jedziesz. Rozmawiasz. Jedziesz.

Godzina 4.
Pracujesz.
Potrafisz zrobić rzeczy, o których ci się nie śniło.
Rozstawiasz ogromny namiot.
Nosisz ciężary, których wydawałoby się, nie udźwignie nawet Marek.
Znajdujesz zapalniczkę.
Smażysz ziemniaki na patelni metr na metr.
To znaczy PI METR KWADRAT
Dobre z boczkiem. Z cebulą.
Jezus kochasz ziemniaki.
Wlewasz tysiąc opakowań soków do większych opakowań na soki.
Pomarańczowych.
Jabłkowych.
Wody nie znajdujesz.
Znajdujesz za to CHOCHEL
Mieszasz nią żurek.

Godzina 5.
Rozpakowujesz żelki, ciastka, mambę, lizaki, jabłka i banany na wielkich półmiskach.
Podjadasz ile się da.

Godzina 6.
Ludzie jedzą.
Jedzą.
Jedzą.
Chcą jeść.
Żurek. Kiełbasę. Karczek. Przede wszystkim karczek. Szaszłyki. Ziemniaki.
Za mało. Za dużo.
Więcej. Mniej.
Drobiowe te szaszłyki?
Nie wiesz.
Tak, drobiowe.
Delikatny ten żurek? Dla dzieci?
Tak, delikatny.
Dobry żurek, ostry będzie?
Tak, pikantny.
Ten sam, a każdemu odpowiada.
Chleba.
Karkówki.
Ketchup.
Leje się ketchup.
Picie, kochanie.
Piwo. Piwko.

Godzina 7.
To samo.

Godzina 8.
Mega głodność.
Mogę iść na przerwę?
Nie teraz.
Karkówki, szaszłyki, ziemniaki. Smacznego jedźcie sobie. Na zdrowie.
Przerwa? Nie teraz.

Godzina 9.
Przerwa.
Nakładasz sobie tego żarcia tyle, że się przesypuje. I sok.
Jesz w kuchni jak imigrant. Czuję się jak imigrant.
Na deser żelka. Już się kończą.
Dzieci rzucają się na żelki, jak ich tatusiowie na moją karkówkę.
Kończy się.
Jasne, że się kończy.
Wszystko się kiedyś kończy.
Nawet
Ty.
Jabłka Ligol twarde jak życie. 

Godzina 10.
Powraca Kamila z otchłani recepcji.
Smażyć we dwie zawsze raźniej.
Ziemniaki. Karkówki. Nic nowego.
Klauny chodzą i też chcą jeść.
Napisałabym opowiadanie o głodnych klaunach, ale
akurat nakładam komuś przypieczoną kiełbaskę.
Taką akurat. Nie za dużą. Nie za małą.
To bardzo ważne, żeby dopasować kiełbaskę do osoby.
Co lubi pani robić w życiu?
Jakie ma pani cele?
Czy dba pani o linie?
Czy lubi pani komedie?
Czy denerwuje panią polityka?
Czy jest pani pesymistką czy optymistką?
Jak długo mąż panią zdradza?
Od jak dawno ze sobą nie sypiacie?
Czy jeśli mówi mu pani "nie", to czy to oznacza "tak"?
Czy jest pani zła, że jeśli pani mówi mu "nie", to on nie potrafi tego odczytać jako "tak"?
Czy jest pani zła, że jeśli pani mówi mu "nie", to on to odczytuje jako "tak"?
Czy chciałaby pani mieć dzieci?
O czym pani myśli, gdy zasypia?

Ta będzie dobra.
Średniej wielkości. Przypieczona tylko z boku. Ale cała gorąca. Popękana z kilku miejscach.
Następny.

Godzina 11.
Tak, ona też chciałaby studiować prawo. Pytam:
Dlaczego chcesz studiować prawo?
Karkówkę.
Bo interesuje mnie prokuratura.
Kiełbasę. Dwie.
Och. A historia? Lubisz historię?
Jeszcze dla dziecka.
Tak. Byle nie wos. Nienawidzę wosu.
Ziemniaków.
Nie? Nie lubisz polityki?
Bardzo lubię.
Więcej ziemniaków.
Nie lubię wosu.
Lubisz politykę, ale nie lubisz wosu?
Karkówkę.
A jak nie prawo?
Chcę być premierem.
Szaszłyk.
Premierem?
Ziemniaki.
Tak. Premierem. Nie wiem, co w tym dziwnego.
Ale dlaczego?
Ziemniaki razy dwa.
Chciałabyś coś zmienić? Coś wprowadzić?
Poproszę wypieczoną.
Nie wiem.
Tę tutaj.
Chciałabym wprowadzić komunizm.
Komunizm? ( dziwię się)
Ale taki wiesz.
Kiełbaskę.
Bez terroru.

Godzina 12.
- Jestem Bu.
- Fajne imię.
- To nie jest moje imię, to moja ksywka.
- Nie można mieć jednosylabowej ksywki.
- A ty kim jesteś?
- Paulina.
- Ach tak. Jesteś bardzo sumienna w swojej pracy.
- Tak. Jestem sumienna. W szkole jestem świetna. Mam średnią pięć zero.
- Kim chciałabyś być w przyszłości?
- Grafikiem. Ale nic o tym nie wiem. Jeszcze.

POTRZEBNA OSOBA DO CHŁODNI

- Kiełbaskę.
a) w myślach:
Nie.
Tobie nie dam kiełbaski.
Nie.
Jesteś zbyt blond.

b) smacznego

Oto twoja kiełbaska.

Godzina 13.
Sosy do wiader.
Dziesięć litrów gorącej czekolady do ścieków.
Gęsta gorąca czekolada.
Wylewanie czekolady do ścieków zmienia moje podejście do życia.
Nic nie jest takie samo.
Pakowanie.
Taśma.
Taśma.
Pudło. Ciężar. Taśma. Worek. Torebka. Skrzynia
TO NIE TUTAJ DO CHOLERY
Skrzynia. Torebka. Worek. Taśma. Ciężar. Pudło.
- A masz rodzeństwo?
- Lubię jeść.
Namioty. Kable. Wiadra. Pudła.
WIEJSKI STÓŁ

Godzina 14
Stoły.
Ławka. W dół. Noga. Zaczep. Noga.W dół. Z drugiej strony.
Stół. W dół. Noga. Zaczep. Noga w dół. Z drugiej.
Druga ławka. W dół.
Razy trzydzieści.

Godzina 15.
Popcorn.
Mada facka.
Kurki.
Ko ko ko.
Śmieci.
Śmieciowa.
ZIEMNIACZEK NA KOSTCE.
Popcorn.
Żelki?

Godzina 16.
Autokar.
Surrealistyczne sny.
Zbyt pochopnie.

Godzina 17.
Gadu gadu gadu gadu.

Godzina 18.
Nie szczekaj.

Godzina 19.
Fejsy. Sukienki. Pożyczanie. Zdjęcia oglądanie. Czytanie.

Godzina 20.
Pitu pitu na blogu.

Dobranoc.



piątek, 13 czerwca 2014

Podróżowanie. Dlaczego i po co.

           

           Pierwsza podróż jaką zapamiętałam jako podróż świadomą była kilkudniową wycieczką wzdłuż polskiego wybrzeża na rowerach razem z moją siostrą. Było to jakieś trzy lata temu, miałam szesnaście lat i nie wiedziałam, a raczej nie domyślałam się, że podróż stanie się jednym z ważniejszych części dorosłego życia Bu.
            Można by stwierdzić, że to na dłuższą metę nudne. Ile można zwiedzać starych kościołów, bawić się w przeszłość, męczyć w autach, zatłoczonych autobusach, stresować się biletami, brakiem kasy, właściwie ile można spać na ziemi, rzuć suszoną wołowinę, jeść ryż i załatwiać się gdzieś pod krzakiem.
            Zacytuję sobie teraz gościa, nazywa się David Thoreau i uważam, że jest całkiem genialny. 
I cytat i Thoreau.


„Raczej niż miłość, niż pieniądze, niż wiarę, niż sławę, niż sprawiedliwość, daj mi prawdę”.


            Gość był amerykańskim pisarzem, ale też filozofem transcedentalistą, poetą i działaczem społecznym. Można go kojarzyć jako wielkiego fana obywatelskiego nieposłuszeństwa - formy walki z władzą, zagorzałego abolicjonistę albo ekologa.
            Najbardziej jednak popularną stopą odbitą przez tego dziewiętnastowiecznego gościa na kartach historii kultury i literatury jest powieść pamiętnik Walden – Czyli Życie w Lesie.
            Thoreau wyprowadził się w 1845 roku do własnoręcznie wybudowanej chaty położonej nad jeziorem Walden i tam w całkowitej dziczy, pozostał dwa lata. To właśnie ten okres był inspiracją do napisania swojego największego dzieła i ostatecznie wpłynął na kształt głoszonej przez niego filozofii życia.

            Nie wiem, czy zgadzam się z Thoreau ze wszystkim, o czym pisał. Ma tendencje do moralizatorskich gadek i narzucania tego, co jest dobre, a co złe. Nie pozostawia odbiorcom możliwości wyboru, nie stawia znaków zapytania. A bardzo lubię, gdy nadużywają ich filozofowie.

            Tak czy inaczej Thoreau wyprowadził się w dzicz, żeby szukać prawdy ( patrz, cytat).
Och! Nie od jeden jej szukał właśnie w badylach, z dala od cywilizacji. Przypomnijmy sobie chociażby Christphera McCandlessa, który po dwóch latach wędrowania przez świat, ostatnie miesiące swojego życia spędził w głuchej Alasce. Zupełnie sam. Też szukał prawdy. Dużo osób pyta mnie „myślisz, że ją znaleźli”, „myślisz, że wiedzą, co jest prawdziwe, a co nie?”. Wydaje mi się, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. W ogóle nie można stwierdzić co jest prawdą, bo jest to pojęcia całkowicie abstrakcyjne. Jak Bóg. (A dodatkowo niektórzy mogą zrobić znak równości pomiędzy prawdą, a Bogiem i wtedy robi się naprawdę wesoło). Więc to „rozwiązanie zagadki” jest paradoksalnie wcale nieistotne. Istotne jest właśnie poszukiwanie odpowiedzi. Więc gdybym mogła spotkać się z McCandlessem, by zadać mu jakieś pytanie, nie pytałabym, jak to jest poznać prawdę, albo czym ona jest.  Pytałabym raczej, jak to było, gdy bawiłeś się w jej poszukiwanie.

            Cóż. Pozwolę sobie na chwilę, zapisać to równanie. ( Nie wiem, czy poprawne, kalkulator się poddaje).


                                               Prawda = Bóg



       Powiadają, że Bóg jest wszędzie. Że można go spotkać nie tylko w kościołach ( tam go czuję najmniej, może tylko gdy śpiewa chór i grają na organach), w badylach w dzikim lesie, ale także w Ikei, Macdonaldzie i przy basenie w Egipcie. Więc dlaczego ludzie poszukują prawdy ( Boga) porzucając cywilizację? Co, im więcej technologii, tym Bóg się kurczy? Czyżby plastik, beton i chemia działały na Boga jak czosnek i woda święcona na wampiry?

            Gdy siedzę w domu, otaczają mnie ściany, komputery, lodówki i przerażające sufity. I gdy otaczają mnie kilka miesięcy bez przerwy, to zaczynam wątpić, że piję sok, gdy piję sok. Że jem mięso, kiedy jem mięso. Że krzesło się buja, kiedy się bujam. Że jest jasno, kiedy świeci słońce i że jest ciemno, kiedy znajduje się po drugiej stronie półkuli. Mam wrażenie, że wszystko się dzieje, że wszystko się kręci, dokładnie tak, jak powinno się kręcić, żeby wszystko było ok., że budziki dzwonią, że światła zmieniają się z zielonych na czerwone, że pogodynki wiedzą, jaka będzie jutro pogoda, że ktoś mi naprawi telefon, bo jest na gwarancji, że wieczorem zajdzie słońce i to w dodatku na zachodzie i że pojawi się księżyc otoczony gwiazdami, lub nie, że policja będzie łapać złodziejaszków, a w parlamencie będą się kłócić o gejów, jak zawsze, że wszystko będzie tak jak zawsze. Czasami wyobrażam sobie, że wsiadam do karuzeli z napisem „ Hej Bunia, to twoja życie, zapinamy pasy”. I że się kręci. Szybko. Stale. Bez przerwy. A ja nie widzę nic, bo wszystko się zamazuje. Więc siedzę i się kręcę. Chujnia straszna.

            A tymczasem w podróżach, rzecz najistotniejsza, wychodzę ze swojej karuzeli i idę ją kręcić sama. Czasami szybko. A czasami wolno. Zazwyczaj jednak wolno, bo wtedy wszystko wyraźnie widać.
           
            I wtedy mam wrażenie, że życie smakuje naprawdę.
Że woda, którą piję, którą znalazłam, która pochodzi z bystrego strumienia i jest krystaliczna i lodowata, smakuje jak woda i że jest mokra. I że jest mokra naprawdę.
            Że ziemniaki, które się piekły w ognisku, są ziemniakami, smakują jak ziemniaki, wyglądają jak ziemniaki i są ziemniakami zupełnie na serio.
            Że koszulka, którą suszyłam przy ogniu jest spalano. Bo ogień był prawdziwy. A prawdziwy ogień spala koszulki, gdy się je suszy zbyt blisko.
            Że jest noc i że można spać. I że ten sen jest głęboki i mocny. I jest mój i na niego zasłużyłam i że go czuję, wraz z jakimś kamieniem pod plecami, którego zapomnieliśmy usunąć, gdy rozbijaliśmy namiot.
            I chociaż jest to całkiem niemiłe, gdy się człowiek obudzi w błocie, i gdy pada deszcz, i gdy ma tylko stary chleb i marmoladę, ale jest to niemiłe naprawdę. A przecież założyłam
Że prawda równa się Bóg.

            Lubię to.
            Ludzie są dobrzy i się uśmiechają. I to widać na łemkowskiej wsi, na jakimś cholernym zadupiu. Bo to tam, gdzie życie jest najprostsze i najbardziej prymitywne, łatwiej jest odnaleźć dobro. Ludzie dadzą ci aspirynę i sok malinowy, bo masz gorączkę,  a nie ma apteki. Ludzie dadzą Ci suche drewno, bo jest mokro, a ciężko ugotować obiad, na ognisku z gazety i chusteczek. Ludzie cię pozdrowią i uśmiechną się, do ciebie. Tylko dlatego, że jesteś drugim człowiekiem. Ludzie cię podwiozą i opowiedzą ci, jak im się żyje, co lubią robić, co ich denerwuje. Naprawdę. 

Ludzie głupieją w miastach. Głupieją w wielkich grupach. Baranieją. Zamykają się i widzą tylko siebie. I tylko pieniądze. I tylko dla siebie. Nie chciałabym nigdy zgłupieć w mieście.

            Chciałabym żyć przed swoją karuzelą, którą kręcę własnoręcznie i świadomie zupełnie sama. Chciałabym pić wodę i jeść ziemniaki. I rozmawiać z ludźmi. Właściwie tyle bym chciała.

           
            Oboje z Maciekiem przygotowujemy się w podróż na Bałkany ( z czego pewnie lwia część przypadnie na Europę wschodnią, w Rumunii i Mołdawii spędzimy pewnie kilka tygodni). Dorabiam sobie jako pomoc na różnych piknikach i festiwalach. Może uda mi się sprzedać swojego smartfona.
            Tymczasem pomagam mamie w ogródkach, jeżdżę z psami po lasach na rowerze, pomagam Maciekowi malować ściany w jego pokoju, jem truskawki, spotykam się z ludźmi i gotuję różne śmieszne potrawy. Pochodziłabym sobie na jakieś eventy typu parada równości czy inne śmiechowe wydarzenia. Szkoda, że czas umieszczany jest w przedziałach zamkniętych i ograniczonych. 








czwartek, 5 czerwca 2014

O to chodzi.

O przeżywanie
Poczucie tego, że istniejemy.
Nawet za cenę bólu.

Teraz wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być.
Budzę się rano, jem pomidory i sałatę. Pielę z mamą nasze ogródki warzywne.
A później maliny.
W słuchawkach. Słucham świetnej muzyki. Która jest piękna.
Świeci słońce. Popijam sobie koktajl z truskawek. Który smakuje truskawkowo.
Maciek wysyła miłe esemesy. Które są urocze.
Moje psy tarzają się w trawie. Która jest zielona i pachnie.
Czytam książkę. Która ma żółte kartki i którą sama wybrałam.
Bujam się w hamaku. Który się buja.

Który się buja na pewno.

Moja babcia wciska do kieszeni czekoladki  i pyta jak się nie boję jeździć z kolegą w góry,
a co jeśli by mnie tam zostawił?
Argument że to ja noszę mapę jej nie przekonuje.

Lubię tak sobie siedzieć i pisać.
I myśleć. Zwłaszcza, że właśnie przyszedł miły esemes od Macieka.
Mam nadzieję, że nie znudzą mu się takie miłe esemesy.
Maciek ma narysowane włosy.
I wielkie pudełko klocków lego, które będziemy układać.
Maciek ogólnie ma wiele ciekawych rzeczy.
I ma często rację.
Na przykład jak się coś mówi, albo gdzie trzeba iść, żeby było dobrze.

To nie jest miłe, tak ciągle nie mieć racji.
Ale miłe jest, że Macieki
robią pyszne kanapki ze szczypiorkiem i solą.
Oraz że kochają zwierzęta.
I tyle chcą.
Tego samego co Bu i Marek.

Patrzyłam sobie w gwiazdki. 








środa, 4 czerwca 2014

Fotorelacja. Bu znowu bliżej nieba!


Zapraszam do poznania krótkiej historii kilkunastu dni, przez które znowu znalazłam się bliżej nieba!
Cyfrowy aparat za 90 zł utrudniał nam uwiecznianie atmosfery tych chwil, mam jednak nadzieję, że coś tam udało się uchwycić. Zaczynamy:


Omijam moment łapania stopa w Częstochowie. Lepiej o tym nie pisać. Tutaj już w Krakowie, przy najpiękniejszej Syrence na świecie:


I w środku, dziękujemy Krystianowi za przejażdżkę!


                               Czas wydostać się z Polski....

Prosto na Słowację. Do Ruzomberoka.


                         Huhuhu.


Pierwszy nocleg w dziczy w widokiem na góry. 


Słowacja część dalsza.


Proszę się zatrzymać.


Śniadanko gdzieś w parku. 


 I jedziemy dalej. 



Każdy kilometr złapany na stopa smakuje inaczej niż taki w autobusie lub autokarze...



Obiad! Najlepszy na świecie. Makaron, sos pomidorowy, kiełbaska na maśle oraz pomidorki z oliwą i bazylią. Do tego bażant. Pasuje. 


Do granicy z Ukrainą podwiózł nas przesympatyczny człowiek, który nie jest szczęśliwy, ale się stara. Specjalnie zjechał z trasy, żeby pokazać nam to miejsce:



O to właśnie ten gość!



No i wkroczyliśmy na Ukrainę. Krajobraz się zmienił. Chatki się zmieniły. Auta się zmieniły. Takie piękna Łady!



Sielsko.


Taki upał i nagle coś takiego. Dziesięć sekund i jesteśmy pod wodą. 



 Wzdłuż rzeki Uż ciągną się początki czerwonego szlaku, który będzie nam towarzyszyć przez najbliższe dni. 



Na takie zwierzę Maciek reaguje okrzykiem: "O krowa!".


A to dopiero początek tragedii. 


Chatka na Jaworniku. To tutaj zjadłam najcudowniejsze ziemniaki z masłem i czosnkiem w moim życiu. 



A Misza, nasz gospodarz rozpalił nam ogień i było nam ciepło. 



 Kolejny dzień był dniem odpoczynku. I graniem w Scrabble.









Tu było mega fajne zdjęcie, ale Maciek mnie zabił za wstawienie go i musiałam usunąć.
Smutek.









Nie muszę chyba wspominać, że wszystkie możliwe partie wygrywała tylko jedna osoba!



Mimo, że mój frajer* bardzo się starał.


A tutaj Misza. Przyrządza dla nas obiad. Młode ziemniaki z ogniska. Podsmażone później na boczku i z wielką ilością świeżego szczypiorku. Łomatkojakiedobregłowamała. 


Na lekko weszliśmy sobie na szczyt Jawornika. 



Rzodkiewki Miszy.



A to ognisko jest dziełem Macieka.


Do widzenia chatko pachnąca mi już na zawsze ziemniakami!



Kolejny dzień wędrówki nie przyniósł poprawy warunków na szlaku. Po godzinie wykańczającego wspinania się po zwalonych drzewach decydujemy się na porzucenie szlaku i zejście w dół do strumienia, którym kierowaliśmy się na północ. 


Żadna woda tak nie smakuje jak ta tutaj. 


I kogo my tu mamy? Salamandra Plamista! To ci heca! I zaraz za kilka metrów następna... Niesamowite.


Czas na umycie włosów.



Widoki.


I takie ciekawe mosty.



Coraz to ciekawsze. 



A tutaj łemkowski chłopiec, wielki fan futbolu, w dziurawych rajstopkach. 



 Macieki na łąkach.


A to pieczarki, które pieczarkami nie były. 



 Zdobywamy Czeremchę koło południa. Na szczycie przywitały nas pioruny. Trzeba było uciekać w niższe partie. 



I tu nagle wyłania się przed nami opuszczone schronisko! Dwie izby. Gospodarz gruba wiewióra, która ćpała zostawiony przez kogoś cukier. No i najważniejsze - piec, w którym palimy, na którym gotujemy i który nas cieszy. Bo piec to dopiero luksus. 



Łóżko! Cudowne, drewniane, a nad głową siano!


Macieki kroją cebulki i kiełbaski na obiad. Będzie wyżera. Tym razem z ryżem. Czy nie uroczo było w tej chatce?

Bardzo uroczo. 


Wrócimy tutaj. Zamieszkamy kilka tygodni. Zrobimy porządki. Dekoracje. Będzie fajnie. 



Ha! Reklama bloga. To białe to cukier, który ćpał gospodarz Wiewióra. 


Miejscowość co się nazywa Użok. 


Wioski. Chatki. Słońce. 


Tutaj chciałabym wieść swoje życie!


Główna droga we wsi. 


Niebieskie drzwi. A w oknie...


Koteczek. 



No i zwierzaków do wyboru do koloru. Bu dorwała się do byczka. 



A potem do szczeniaka. 


I koniki!


Zaraz wejdziemy na połoniny!



Huhuhu. Warto było się męczyć na podejściu.





Tak przepięknie. 


Choć zaczęło wiać. I to bardzo. 


A tam w dole wioska. Ludzie doją swoje krowy. Bo już czas. 


Ale słońce jeszcze wysoko. Maszerujemy dalej. 


By następnego dnia w bardzo ciężkich warunkach pogodowych zaatakować szczyt. I wejść na Pikuj. 


 Po tym męczarniach i ciężkich, zimnych nocach na połoninach na wsi, której nie znam nazwy, miły pan wynajmuje nam CAŁY DOM. Z ŁAZIENKĄ ( matko bosko prawdziwą łazienką) trzema sypialniami ( matko bosko prawdziwa pościel, prześcieradła, materace), z kominkiem, ze wszystkim. Za 10 złotych od osoby. 10 ZŁOTYCH. Niech go błogosławi dobro wszechświata!

A tutaj partyjka w Scrabble. Ciekawe kto wygrał. 


A następnego dnia chcemy wracać do Polski, ale łapiemy stopa do... Lwowa. Więc korzystamy z okazji.


I zwiedzamy Lwów. Uczestniczymy w ukraińskiej uroczystości ślubnej, kupujemy wielkie, tłuste truskawki, jemy OBIAD. I jesteśmy szczęśliwi. 



A gdy zaczął padać deszcz pakujemy się do kawiarni by wydać ostatnie pieniądze na dwie wielkie kawy latte, torcik truskawkowy, napoleonki i spędzamy czas grając w scrabble. Czy mogłoby być lepiej? 


Piszemy pocztówki dla znajomych ziomków. 




I obserwujemy życie lwowskie. 


 A inni obserwują nas i naszego Orła Miniaturkę. Kochamy Ukraińców. W ogóle wszystkich kochamy. 


Było fantastycznie.
Maciek jest ekstra.
Ukraina też jest ekstra.
No i czas zbierać siły i fundusze na miesięczny wyjazd w Bałkany. Wtedy to dopiero będzie zdjęć.
Huhuhu.