czwartek, 31 października 2013

Rozpierdala się.


Stoję na przystanku z dziewczyną
I chłopakiem. Nadzieje na tramwaj nikłe.
On ma blond włosy, a ona nie zdała do szkoły
Filmowej. Nie są razem,  ale razem palą.
Dziewczyna bierze dym w usta i wypuszcza.
Ma przy ty minę jakby ten dym
Dochodził jej co najmniej do cipki

Nie wiem, dlaczego nie chcieli jej w filmówce.



5834_1ed3_480

Lodówka, Św. Mikołaj i Bóg




Nie umarli jednocześnie.
Każdy miał swoje własne tempo
I własny dzień tygodnia



4696_bb03

Cicho.

            Piłem tanią wódkę przez pierwsze kilka dni.
            Potem przestałem pić i bolała mnie głowa.
            Siedziałem w domu. Nic mi się nie chciało.
            Wstawałem koło południa. Schodziłem do kuchni, jadłem coś, tak tylko żeby zjeść, z przyzwyczajenia, a potem wracałem do swojego pokoju. Przez resztę dnia oglądałem pornosy.
            Nie mrugając, nie śmiejąc się, nie podniecając. Po prostu siedziałem i patrzyłem jak kolejna para rusza się – do przodu, do tyłu. W górę i w dół. Po tygodniu miałem wrażenie, że wszystko kopuluje, że moja głowa kopuluje. Że cały świat się rusza, jakby się gwałcił od nowa, od środka, zawsze. Rzygałem tym, a jednak miałem świadomość, że puszczanie kolejnych filmików z wielkimi penisami i chudymi dziewiętnastolatkami w długich, blond włosach przynosi mi jakiś rodzaj ulgi.
            Żyłbym może w ten sposób bardzo długo. I umarłbym w fotelu oglądając na zmianę gorące lesbijki, udawane gwałty, trójkąty, sadomasochistyczne tortury. Ale tak się nie stało, bo poszedłem na dziwki.
            Nie. Tak się nie stało, bo krew w żyłach mojego ojca nie mogła spokojnie krążyć. Odkładający się cholesterol zatamował jej drogę. Poczuł ucisk. Potem wszystko wylało mu się do mózgu i umarł. To trwało kilka minut. W tym samym czasie byłem na dziwkach.
            A właściwie na jednej. Pokazała mi legitymację szkolną. Miała prawie osiemnaście lat. Za dziewięć dni.
            Próbowałem zacząć z nią jakoś rozmawiać, ale nie kleiła nam się gadka. Szczerze mówiąc, była to wyjątkowo głupia dziewczyna. Miała wielki, tłusty nos, ogromne wargi pomalowane na brązowo. Miała kolczyk w pępku. Nie srebrny tylko jakiś kiczowaty. Miała nadwagę. Obcisłe spodnie wrzynały się jej w ciało. Gdy je zdjęła, miała odciśnięte szwy na brzuchu, udach, i tyłku.
            W pewnym momencie zaczęło mi się wydawać, że jestem bohaterem pornosa. Rozdwoiłem się. Siedzę przed komputerem i oglądam siebie. Jak zdejmuję spodnie i posuwam tą pustą, obrzydliwą dziewczynę. Moje ruchy były podwójne. A potem potrójne. Oglądałem tę sytuację z kilku miejsc. Dookoła tyle komputerów. Za każdym komputerem siedzę ja. Na każdym ekranie ja. W tym samym czasie mózg mojego ojca przestał działać.
- Przestań! – krzyknąłem nagle, co było dzieciackie.
            Odepchnąłem od siebie tę wielką, obrzydliwą lalę, która już prawie była całkowicie naga i która rozpinała mi spodnie. Na której myśl od razu zbiera mi się na wymioty.
- Koniec zabawy. Ubierz się.
            Wyglądała na zdezorientowaną.
- Ubierz się. –powtórzyłem i wcisnąłem jej w ręce obiecaną kasę.
              Wyszedłem z tego pokoju, zły na siebie, zły na nią. Zły na cały świat. Paliłem fajkę przed hotelem, czekałem aż wyjdzie. Potem wróciłem, zabrałem swoje rzeczy i oddałem klucz recepcjonistce, mimo że wynająłem na całą noc. Nie patrzyłem jej w oczy, mówiąc „dobranoc”.

            Gdy wróciłem do domu, karetka już odjeżdżała. Ale nie na sygnale, bo on już nie żył. Mama płakała gdzieś w trawie, w ogrodzie. Podszedłem do niej i powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Płakała mi w ramię, a ja płakałem jej. Po raz pierwszy od kilku tygodni zacząłem płakać. Ryczeliśmy tak godzinami. Wszystko było mokre od naszej rozpaczy. Gdyby nie mama, zabiłbym się tamtej nocy, bo to była najgorsza noc mojego życia. 



6302_bfda_480

środa, 23 października 2013

Płytko.

Małe słowa
w małych gestach.
Bez wielkich obietnic.
Bez poematów.
Ani wierszy.
Nie o wszechświecie,
tym bardziej o metafizyce.
Która chce zbadać własności
mojego bytu.
Nie chcę istotnych własności,
Ani ostatecznych przyczyn.

I może myślisz, że jest to wyjątkowo płytkie.
Ale nigdy nie było dla mnie niczego piękniejszego
od oglądania wschodu słońca będąc małą nic nieznaczącą kupką węgla z kimś kto jest drugim kompletnie nic nieznaczącym zlepkiem jakichś tam atomów.



czwartek, 17 października 2013

Pobawimy się swoim umysłem. A potem trzy najciekawsze sny z głowy Bu.

             Nisko po lewej stronie znajduje się mały, żółty kwadracik. Nie mam pewności, czy aby na pewno jest żółty, albo czy jest mały, a tym bardziej czy wszystkie jego boki ( czy aby na pewno ma boki) są równej długości. Moje oczy znajdują się po środku. Ruszam nimi takim ruchem jak się odbija mięciutka kauczukowa piłeczka. Wpadają w kwadracik. Śmieję się. Hop. No to jeszcze raz. Nigdy nie było bardziej zabawnie.
           


           
            Sen pierwszy. Powtórzył się cztery razy. Jest zimno i pochmurnie. Mam na sobie kurtkę, a przecież jest lato. Idę do lasu. Chyba na spacer. Taką ścieżką, co zawsze chodzę do lasu. Jeśli chodzisz ze mną czasami do lasu w mojej wsi, to na pewno szliśmy tam razem. W pewnym momencie droga się kończy. Trzeba skręcić w lewo, albo w prawo. Chcę skręcić w lewo, w kierunku niemieckiego cmentarza z pierwszej wojny, ale nie skręcam, bo przy takiej brzozie ( która naprawdę tam stoi) siedzi dziecko. Dziecko ma bliżej nieokreśloną płeć. Jest bardziej bobasem niż dzieckiem. Ale chyba już samo chodzi. Jest brudne, ma poszarpane ubranie i płacze. Chwytam to dziecko i idę do domu. Chcę je uratować. Nie wiem, co mnie zmusza, by spojrzeć za swoje ramie. Za mną idzie człowiek. Jest ubrany na czarno. Wysoki. Postawny. Przyśpieszam. Odwracam się - on także przyśpiesza. Zaczynam panikować - biegnę. Odwracam się - on także biegnie. Budzi mnie hałas mojego serca, gdy chwyta mnie za ramię. Pamiętam jego zimną dłoń. Długie, blade palce. Czasami wydaje mi się, że przypominam sobie jego twarz - łysy mężczyzna w średnim wieku. Wysunięte czoło. Pociągły kształt głowy. Zaciśnięte usta. Proporcjonalnie mały nos.
          Fabuła jest przeciętnie ciekawa. To co naprawdę interesujące, za każdym kolejnym razem, gdy szłam tą ścieżką to wiedziałam, że spotkam to dziecko. I wiedziałam, że będzie za mną szedł. Wiedziałam, ale nie byłam w stanie zawrócić. Cofnąć się. Osiągnęłam więc niby jakiś poziom świadomości, ale całkowicie nie przekładał się na zdolności mojego poruszania się. Decydowania. Uratowanie tego dziecka i zimna dłoń faceta w czarnych ciuchach trzykrotnie były moim przeznaczeniem. Na które nie mogłam wpłynąć.

           Sen drugi. Krzesło lub radio. Znajduję się w białym pokoju ( pokoju?). Wszystko jest białe. Ściany, podłoga ( o ile to są ściany i podłoga?). Nagle orientuję się, że siedzę na krześle. Krzesło nie jest białe. Jest drewniane i proste. Mogę oglądać to krzesło. Siadać na nim. A nawet je przestawiać. Nic więcej się nie dzieje. Sen bez fabuły.

         Sen trzeci. Dominik. Najbardziej wzruszający sen w moim życiu. Siedzę sobie w szkole. Nudzę się na jakiejś lekcji. Sięgam po telefon, by sprawdzić godzinę. Gdy go dotykam, czuję w nim jakąś nieznaną mi wcześniej moc. Ta moc oznacza, że jeśli zmienię datę i godzinę, to przeniosę się w czasie. Niewiele myśląc, wpisałam 2003. Przeniosłam się do szkoły podstawowej. Jeszcze tej w Pabianicach. Byłam małą dziewczynką. Wszystko dookoła było małe. Też byłam w szkole. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Czekała mnie jakaś wielka ekscytacja. To był wyjątkowy dzień. Potem akcja przenosi się do sklepu zoologicznego. Ja i mama oglądamy rybki ( przypomina mi się, że faktycznie dziesięć lat temu, mama zgodziła się kupić mi złotą rybkę!). Człowiek sprzedaje nam kamyczki. Jakieś żarcie. I już mam wybrać tę rybkę, gdy nagle mi się przypomina ( przecież znam przyszłość!), że ta rybka zdechnie. Mówię do mamy, że ja jednak nie chcę rybki, że po co mi ona i żebyśmy sobie poszły. Wychodzimy stamtąd i mam dziwną satysfakcję, że udało mi się, uratować jej życie.
        Dotykam swojego telefonu. Znowu czuję moc. Tak bardzo się cieszę - jestem w stanie zmieniać swoją przeszłość. Już prawie wpisuję datę najbardziej nieudanego obozu w moim życiu, gdy nagle przychodzi mi na myśl Dominik. Dominik to mój kuzyn. Zginął w wypadku samochodowym kilka miesięcy przed tym snem. Miał osiemnaście lat. "Jezu, dlaczego jesteś taką okropną egoistką i myślisz o jakimś beznadziejnym obozie, skoro dzięki tobie Dominik może nadal żyć". Wpisuję datę śmierci kuzyna.
        Przenoszę się do jego domu. A tam impreza. Tak jakby wigilia. Wigilia o tej porze roku? Moi rodzice. Jego rodzice. Rodzeństwo. Dużo ludzi. Siedzę i nasłuchuję. Muszę odnaleźć dobry moment. W pewnym momencie pojawia się Dominik. Ma zarzuconą na ramieniu kurtkę, mówi że bierze auto i jedzie do swojej dziewczyny. Nie! Proszę, nie jedź. Chwytam go za rękę, proszę żeby został. Patrzy się na mnie tak dziwnie. Moje prośby go nie przekonują. Zakłada buty. Zaraz odjedzie. Muszę coś zrobić. Wchodzę na krzesło i krzyczę, że znam przyszłość, że on nie może nigdzie pojechać, że się rozbije, że umrze. Nikt mnie nie słucha. Wszyscy jedzą i rozmawiają. Jestem bliska rozpaczy. Wybiegam przed dom. Otwiera się garaż. Dominik jest w aucie. Nagle pojawia się jego brat. Staje mu na drodze. "Nie jedź" mówi do niego. "Ona mówi żebyś nie jechał". Dominik wysiada lekko zdenerwowany i macha ręką z rezygnacją. Udało mi się.
       Gdy budzę się rano, mój telefon jest tak samo normalny jak zawsze. I w dodatku rozładowany. To takie niesprawiedliwe.



           

środa, 16 października 2013

O ludziach.

Od czasu do czasu rozmawiam z przypadkowymi ludźmi.
Ot tak. W ten sposób spotkałam Katolika. Albo Danielę.
Wchodzę komuś w komunikator z butami i pytam go ( ją):
- Czy pojedziesz ze mną na wycieczkę dookoła świata?
A on(a) mówi.
- Nie.

Mam z tego jakąś niebywałą radość.

Ale czasami jest z tym ciężko.
Na przykład jakiś czas temu napisałam do jakiegoś człowieka.
Który okazał się mężczyzną.
Pisałam z nim krótko.
Bo cały czas na mnie wrzucał.
Cały czas.
I w końcu się znudziłam i piszę mu, że idę oglądać film.
A on mi na to,
że on też chce.
I nagle
zaczął mi pisać
że będziemy leżeć,
a on włoży swoją rękę
w moje włosy
aż znajdzie czaszkę
i będzie ją sobie miziać
i miziać
i będę mu opowiadać
co myślę o świecie, polityce i społeczeństwie
a on mnie wcale, ale to wcale nie będzie słuchać
tylko będzie mi dotykał tę czaszkę
a ja mu na to
- idę
się myć
i poszłam
i teraz dopiero odczytałam, co napisał
że kurwa
wracaj
wracaj
wracaj
jestem samotny
głupia dziwaczka
wracaj
jestem samotny

a po godzinie:
- przepraszam.

Chowają się tutaj ludzie niepełnosprawni społecznie. Do granic szaleństwa samotni, chowają się i leżą w tej sieci i gniją tutaj i śmierdzą rozczarowaniem.

Lubię szukać ludzi nie tylko tutaj. W przestrzeni, gdzie znaczenie ma jedynie kolejność literek w słowach, kolejność słów w zdaniach, kolejność zdań w rozmowie. Jest to ciekawy rodzaj komunikacji bo zawiera w jakiś sposób tajemnicę. Człowiek musi działać wyobraźnią. To trochę jak z czytaniem książki, zamiast oglądania filmu. Zawsze wolałam książki.

Wracanie z Krakowa do Łodzi jest czasami wybitnie trudne.
I zajmuje mi wybitnie dużo czasu.
Odjeżdża ten pociąg, więc mu macham. Może gdybym nie miała walizki. Tylko plecak.
Może gdyby było cieplej. Może gdybym nie miała ciężkiej głowy. Może...
To był pobiegła jak biegł Alexander, wrzuciłabym tej swój plecak. A potem biegłabym jeszcze szybciej i sama być wskoczyła. I byłoby całkiem jak na filmach.
Ale tego nie robię.
Sprawdzam inny. Inny owszem jedzie. I to nawet zaraz. Ale jedzie pięć godzin z przesiadką w Warszawie.
No to myślę - dobra.
Ale nie ma miejsc siedzących.
No to myślę - na pewno coś się znajdzie.
No i kupuję.
I nagle patrzę: ludzie.
Żeby to zobrazować wyobraźcie sobie poród.
Że jest mały otwór i mega wielkie coś. Co przez ten mały otwór musi się zmieścić.
Mniej więcej w ten sposób wyglądało wsiadanie tysiąca ludzi relacji Kraków Główny - Warszawa Centralna.
W każdym razie udało się temu peronowi mnie urodzić do przedziału.
I siedzę. Znaczy stoję. W przejściu. Godzinę.
I idzie jakiś człowiek.
I wrzuca na nas, że po chuj my stoimy, skoro z przodu trzy wagony wolne, bo doczepili.
Więc biorę tą moją walizkę i się pcham.
I znowu mam ochotę walnąć jakieś porównanie do porodu, ale zaspokoję się krewetkami.
Dochodzę w końcu gdzieś.
Gdzieś, gdzie konduktor mnie pyta o bilet. Daję mu ten bilet. I on mówi, że nie ma po co iść.
I że ten człowiek sobie robi jaja.
No to zabawnie.
Więc nie mogę iść na korytarz. Bo ten korytarz tutaj nie zmieści już niczego. Nawet gdybym ważyła tyle co Ania Rubik.Więc stoję tu, gdzie stoję. To znaczy w przejściu.
Stoi tu jeszcze jakiś Azjata. Chińczyk, Japończyk, kto ci tam wie - słucha jakiegoś chińsko-japońskiego disco polo. Co prawda przez słuchawki, ale wszystko słychać.
I taki człowiek, co wygląda jak Pałosz. I pachnie jak Pałosz. Ale nie jest Pałoszem.
Śmierdzi strasznie od kibla. I wciąż ktoś przychodzi i wchodzi i wychodzi. I sra i sika. I sika i sra.
Wyjmuję podręcznik od historii i próbuję się uczyć
jak to za II RP było.
A oni nadal sikają i srają.
I gdyby tego wszystkiego było mało.
Pociąg się zatrzymuje.
Stoi podejrzanie dziesięć minut.
W końcu rusza.
Ale do tyłu.
Cofa się.
Potem znowu stoi. Tym razem będzie tak stał godzinę.
W tym samym czasie człowiek co wygląda jak pan profesor Pałosz, a nie jest panem profesorem Pałoszem zaczyna mi mówić o polityce.
Zawsze to się tak kończy.
Wrzuca na Tuska od najgorszych dziwek. Ale nadal używając całkiem kulturalnego słownictwa.
Potem mówi o sobie. Mówi dużo i chętnie. (Jak na człowieka przystało.)
Nagle znowu mu się przypomina ten Tusk. I jak to było za PRL'u. Łza się w oku kręci.
I potem opowiada o tym, co studiował. A może raczej, czego to on nie studiował. Gdy opowiada o teatrze już wiem, że dobrze trafiłam i skoro mam stać w tym polu koło kibla z którego śmierdzi to już lepiej z nim niż tylko z tym Azjatą z disco polo.
Potem padamy sobie w objęcia i przysięgamy współpracować w przyszłości.
Bo on otworzył jakiś teatr. Gdzieś tam w Krynicy. A teraz jedzie do Machulskiego.
On jest aktorem, humanistą, reżyserem.
Mówi, że jest we mnie potencjał.
Cieszę się bardzo, że tak mówi. Ściska mi rękę. Wychodzę.
Warszawa Centralna.
Mój pociąg z przesiadki już dawno jest w Łodzi.
Szkoda, że nie ze mną.
Sprawdzam.
Następny o drugiej.
Też z przesiadką.
W Koluszkach.
Jest dziesiąta. Cztery godziny.
CZTERY GODZINY.
Chce mi się płakać.
Idę do poczekalni, a tam śmierdzi gorzej niż w kiblu pociągowym.
Oglądam z żulami jakiś film na TVN'nie.
Jak któryś się zrzygał to już miałam tak dosyć, że chyba gorzej być nie mogło.
I nagle myślę
- Ej, Bu.
- Co?
- Zabieraj Marka i idźcie na podbój stolicy. Jest piękna, ciepła, październikowa noc. Masz sporo czasu. Zawsze mówiłaś, że jakbyś mieszkała w dużym mieście to nocami chodziłabyś sobie po ulicach.
Ma rację.
Idę sobie i robi mi się lepiej.
Bo ostatecznie jestem zdrowa. I mam gdzie wracać. I nie jestem żulem. I mam mamę i tatę co mnie kochają.
A Warszawa jest pięknie oświetlona.
Chodzę sobie dookoła różnych budynków. Popijam kawę. Pyszną kawę.
I nawet robi mi się dobrze.
Około pierwszej kieruję się powoli w stronę dworca.
Zapaliłabym zanim wsiądę.
Nie mam zapalniczki.
Patrzę.
No siedzi. Chłopiec dość dziwny. W czarnym płaszczu i glanach. Długie włosy. Ale całkiem ładne, takie zadbane i puszyste. Ryzykuję:
- Masz może ogień?
Ma. Ma i ogień i historię swojego życia, którą z chęcią by się ze mną podzielił.
Szybko się orientuję, że mam do czynienia z psycholem poetą.
Mówi cicho i dużo i niezmiernie zawsze o sobie.
Kurwa - myślę.
Gdybym go spotkała dwa lata temu, na bank miałabym maślane oczy i podjarane serce.
A tymczasem teraz. Opowiada mi o swojej duszy. O bólu. Cierpieniu. I gwiazdach. I tym, jaki to on indywidualista i jak głęboka jest miłość.
I sobie myślę
- No i kurwa co?
A on dalej. O zapachu. O otchłani życia. O tym i o tamtym.
Całkowicie nie interesuje mnie nic co zawiera w sobie określenie otchłań życia.
Albo upadły anioł.
Albo cokolwiek w tym stylu.
Palimy dalej.
(Jak wrócę do domu nie będę palić, pić, jeść niezdrowo. Będę się uczyć i biegać.)
Patrzę mu w oczy i przypomina mi się M.
Był taki sam.
Miał bardziej męskie rysy twarzy. Miał krótsze włosy. I bardziej czarne spojrzenie. Ale tak samo drgały mu palce, gdy zaciągał się dymem. Tak samo się podniecał, gdy mówił o życiu. To jest M.
- Znałam kogoś takiego jak ty.
I odczuwam wielką ochotę opowiedzenia mu kim był M. I dlaczego go teraz nie ma, ale psychol poeta dalej mówi o sobie, już coraz ciszej i ciszej. Już tak cicho, że wcale nie mogę go usłyszeć. I zamienia się w cichą indywidualność z piękną białą cerą i malinowymi, delikatnymi ustami, których wcale, ale to wcale nie miałam ochoty pocałować.
Mówię, że muszę iść bo mam pociąg.
Kupuję herbatę ( jeszcze kilka godzin i stracę wszystko).
Idę. Czekam.
Pani w głośniku mówi tak:
- Pociąg relacji Białystok Zakopane przyjedzie z opóźnieniem pięćdziesiąt minut.
Jezu.
Wcale, ale to wcale mi nie zależy.
Cholera.
Możesz wcale nie przyjeżdżać.
Mam ciebie dosyć.
Pocałuj się w dupę.
Idę spać. Jak te żule.
Budzę się z zimna. Słucham muzyki. Nienawidzę wszystkich kapel, jakie goszczą na mojej aktualnej plejliście.
A potem to już tylko pamiętam, że o 4:45 zadzwoniła mama i powiedziała, że gdziekolwiek jestem
to tata po mnie pojedzie. Byłam w Koluszkach.

I jak znalazłam swoje łóżko, to poszłam spać.
Dobrze jest mieć swoje łóżko. I swojego tatę, który przyjeżdża, gdziekolwiek się jest.
I wcale nie śnił mi się M.








W złej części świata znalazłam się wieczorem.







































































































wtorek, 8 października 2013

Bardzo.

Dziwny czas.

Lucy powiedział, że wyglądam jak stewardessa i śmierdzę  pachnę keczupem.
Kościół w Kazimierzu jest sympatyczny. Jak wygląda ten w Lutomiersku nie wiem nadal.
Zrobiłam coś, co planowałam zrobić przez ostatnie pięć lat.
Nie powiem nikomu, co to było.
Trochę się w końcu uczę. Głównie historii.
Próbuję pisać. Piszę opowiadania. Ale cały czas albo o śmierci, albo o miłości.
Więc nie wstawiam.
Niedługo jadę do Amsterdamu, nie mogę się doczekać.
Zrobiłam sobie taki bekon, co go na filmach amerykańskich robią.
Ładny był.
Zauważyłam, że są ludzie, którzy uważają mnie za bardziej uduchowioną niż jestem.
Moje uduchowienie wyraża się tymczasowo w braku uduchowienia.
To nie jest bardzo skomplikowane.
Ludzie z Egiptu dzwonią nadal. Taki jeden pisze mi nawet codziennie na fejsie, że na mnie czeka i żebyśmy się pobrali.
Odpisałam mu, że jedyne co mogę z nim mieć, to rozwód, ale nie zrozumiał.
Bardzo się czułam szczęśliwa, gdy włożyłam, samochodowi moich rodziców, pendriva w jakąś część ciała, na co zareagował dosyć emocjonalnie, puszczając mi bardzo głośno rozśpiewanego, roztańczonego Alexandra z Magnetic Zeroes ( a  Tyler siedział na siedzeniu obok). Jechałam sobie sama                             ( Tylera nie wliczam) wielkim autem z niesamowitą muzyką przed siebie i było mi bardziej niż dobrze.
Chciałabym pojechać w wielką trasę.
To jest takie niesprawiedliwe, że człowiek musi umierać.
Nienawidzę pogrzebów.
Lucy mówi, że małe dzieci wyglądają jak dorośli na kwasie.
A ja mu mówię, że jak go piorun uderzy, to mu się zamek błyskawiczny w spodniach zespawa.
Mówi, że to nieprawda.
Chujnia.
Rysuję niebieskie jamniczki i rozdaję je za darmo w szkole.
Jeśli jesteś z mojej szkole i chciałbyś jamniczka, zgłoś się do mnie.
Lubię układać puzzle w parku.
Moi rodzice rozwiązują bardzo głośno krzyżówki.
To znaczy moja mama gra jak zwykle w Zumę, a tata ją pyta:
- Ptak Egipcjan?
- Ibis.
- Ibiz?
- Ibis.
- Co?
- IBIS!
- Trzeba było tak od razu.
Ja w tym czasie próbuję się skupić na logarytmach, bo muszę napisać poprawę.
Której nie napiszę.
Której nie napisałam.
Jak sobie pomyślę, jakim jestem gamoniem z matematyki, to czuję do siebie nawet coś w rodzaju litości.
Jakby ktoś chciał mi kupić prezent, to potrzebuję książkę "Piękni Przegrani" Cohena.
Dwanaście.
To moja nowa ulubiona liczba.
Niestety jestem na tyle głupia, że bardziej potrzebuję emocji niż wiedzy.
Kiedyś, jak już się uspokoję, to będę więcej czytać. I będę mądrzejsza.
Ale na razie biegam dookoła siebie, skaczę, szukam, przebieram. Wyglądam jak świr.
Kiedyś mi przejdzie.
Kiedyś musi mi przejść.
Zjadłabym coś.