D był najlepszym przewodnikiem na świecie.
Nigdy nie miałam lepszego i nigdy nie będę mieć ( to chyba, że jednak będę).
Chodziliśmy sobie po Bieszczadach i dużo mówił o cerkwiach.
Uwielbiał je.
Wyglądał jak zwierzątko. Zwłaszcza, gdy jadł.
Właściwie był idealnym facetem.
Miał siekierę, brodę i uwielbiał ogniska.
Tak, Linda wiedziała, że to przez tę siekierę tak mi się podobał.
- Bo wiesz...
- Co? - zapytała pół- śpiąc, po prawej stronie namiotu, jak zawsze.
- Bo on to mi się podoba...
- Wiem - odpowiedziała
- Wiesz?
- No - odwraca się do mnie tyłem - zwłaszcza, gdy chodzi rąbać drzewo, nie?
Cóż. Darek był po prostu bardzo fajnym człowiekiem.
Znał się na wielu rzeczach, lubił słuchać historii.
Wymyślaliśmy wiele gier. Właściwie nikt nie lubi moich gier, oprócz niego.
I czasami Lindy. I czasami Marka.
A raz to się całkiem zdenerwowałam.
Bo graliśmy w słodycze.
Takie wymienianie po kolei. A kto już nie będzie miał pomysłu odpadał.
Trwało to chyba z godzinę.
Została już tylko trójka najlepszych.
Darek powiedział w ostatniej chwili "kalendarz adwentowy" i wygrał.
Szkoda, że teraz Was to nie śmieszy, ale gdybyście maszerowali w upale z ciężkim plecakiem od ósmej rano i byłoby późne popołudnie, to przysięgam, że nie ma nic śmieszniejszego od kalendarza adwentowego.
A tak a'propos. Jak byłam mała zawsze wszystkie czekoladki zjadałam przed czasem.
A byli tacy, co dawali radę i tego nie robili.
Właściwie, podziwiam ich prawie jak Thorau. No może tylko odrobinę mniej.
A powracając do Darka.
Darek posprzątał moje rzygi.
Tak zrobił to, chociaż nikt go nie prosił.
W normalnych warunkach, pewnie bardzo bym protestowała, ale byłam wykończona, bo rzygałyśmy z Lindą całą noc.
Zrobił to cakowicie bezinteresownie. I kupił nam suchary. Pokochałam go całym swoim podróżniczym instynktem.
Zapytałam go kiedyś, czy upolował jakieś zwierze i je zjadł. Powiedział, że nie.
Jego poważanie, jako trampa, spadło o kilka stopni w przepaść.
Ale znowu się podniosło, gdy zostawiał plecak i biegał dookoła szukając zgubionego szlaku.
My leżeliśmy plackiem, marząc o czymś, o czym się marzy, kiedy się jest zmęczonym.
To znaczy ja i Linda.
Bo reszta nie była zmęczona. Oni byli bardzo dziwni i wzbudzali nasze podejrzenia.
Być może byli robotami.
Ale moje najpiękniejsze wspomnienie związane z D. związane jest w czymś smutnym.
Z moim przemokniętym, brązowym kalendarzykiem.
Pamiętam to jak dzisiaj.
Budzę się. Ruszam ręką. Ręka jest w wodzie.
Wraca świadomość. Jestem w namiocie. Obok śpi Linda ( po prawej stronie jak zawsze).
I jest mokro.
Sięgam po mojego brązowego przyjaciela.
Zielony atrament skapuje na moje czoło jak krew.
Kurwa.
Wychodzę. D rozpala ognisko. Nie wiem, jak on to robi, bo jest mokro. Wszystko jest mokre.
Opowiadam mu o tragedii i milczymy razem.
Ja, on, ranek gdzieś w dzikich Bieszczadach, bez schroniska, bez toalety, bez sklepów, bez cywilizacji.
Mży. Złowroga atmosfera śmierci.
Jestem taka zła. I taka smutna.
Chcę go wrzucić w ogień. Niech tu zostanie, gdzie umarł. Niech tu zostanie. Tak mi przykro.
Wszystkie moje wzniosłe zdania o życiu są teraz tylko jasno zieloną plamą atramentu. Tak mi przykro.
- Nie zostawiaj przyjaciela w potrzebie - mówi D.
I go nie wyrzucam. Wkładam do plecaka i niosę. Mimo że jest ciężki, bo mokre rzeczy są cięższe dwa razy tyle.
Życzę Ci D, mimo że tego nie czytasz, żebyś był dobrym ojcem dla Mai i żebyście z żoną podróżowali dwa razy tyle, ile marzycie podróżować. Do zobaczenia w mojej bieszczadzkiej chatce.
Bo będę miała kiedyś domek w Bieszczadach.
A w tym domku krowę Muufinkę i pięć kur zielononóżek.
Ale Ty o tym wiesz, a innym opowiem kiedy indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz