poniedziałek, 29 kwietnia 2013

WRESZCIE!

"Odwieczna potrzeba wędrówki szarpie łańcuchem przyzwyczajeń.
Ze snu budzi mnie krwi dziki zew."



Wyruszamy na wyprawę!
Nie muszę chyba mówić, że czekałam na nią od wakacji.
Każdego poszczególnego miesiąca,
każdego tygodnia, w każdą godzinę.
Uwielbiam takie rzeczy.
Mamy głęboką nadzieję, że wszyscy wrócimy żywi.
Bu, Maciek Jasiniowiec, Kasia i Dorcia.

Ps. Jeżeli nie wrócimy, mamo, tato, szukajcie nas w jaskiniach. A już na pewno Maćka.
Mam tyle kanapek ze schabem, że powinno wystarczyć do czerwca.

Marek zostaje!
Leń.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Sara

           Urodziła się kilka godzin po śmierci Neila Armstronga. Matka Sary krzyczała rodząc pomarszczone niemowlę:
- Ona zajdzie dalej niż na Księżyc! Ludzie, ona będzie kimś!
           I Sara miała tylko kilka sekund, a już zdążyła się dowiedzieć, że ma bardzo daleko zachodzić.
Gdy dwa dni później ojciec Sary przyszedł obejrzeć bobasa w szpitalu powiedział entuzjastycznie:
- Ona będzie piękniejsza od Grety Garbo!
           I Sara miała tylko dwa dni, kiedy się dowiedziała, że koniecznie musi być ładna.
           Gdy trzysta sześćdziesiąt trzy dni później zgodnie z tradycją położono wokół małej Sary różne przedmioty, dziewczynka podniosła z podłogi błyszczyk, bo znajdował się najbliżej. I wtedy matka Sary powiedziała:
- Zobacz, nasza córeczka czuje się małą kobietką!
           I Sara miała rok, kiedy się dowiedziała, że ma być kobietą i ma być kobieca.
           Podczas wszystkich dni swojego życia, Sara codziennie dowiadywała się, jaka powinna być. Co powinna wiedzieć. Co powinna potrafić. I przede wszystkim – że jest niesamowicie zdolna i piękna i najlepsza ze wszystkich.
           Sara miała tylko kilka lat, gdy się dowiedziała, że zdecydowanie nie wie, kim jest Sara.

sobota, 27 kwietnia 2013

Muchy

Posprzątałem swoje życie raz i nie na zawsze.
Za to zawsze
gdy wchodzę pod prysznic
To chce mi się śmiać i sikać.
Ale nigdy nie jednocześnie.

Przypominam sobie letnie popołudnia
Kiedy latam po kuchni
Jak wariatka z żółtą klapką
Której jeden cios zabijał od razu
Wybałuszając oczy
I  wypruwając flaki.
Ciało zostawało pomiędzy kratkami
Albo spadało na dół
Nigdy nikt nie chował
Ani nie płakał.
Jedyny cel - uderzyć mocno i szybko
Jak było ciepło i gniły owoce
Trupy można było liczyć w dziesiątkach.
Mama zawsze powtarzała
Nie bij na stole
Ani na szybie.
Bo zostają ślady.


czwartek, 25 kwietnia 2013

co słychać u Bu?

 
tak często wspominam M
ostatnio założył sobie profil na fejsie ale nie zaprosił mnie do znajomych
nie jestem znajomą M

nie jestem więc znajomą ani M ani L L
jestem za to znajomą kogoś takiego jak M D którego widziałam raz w życiu
ten cały fejs działa jak testy na prawo jazdy

kilka dni temu mój wykładowca powiedział "ruchać" zamiast "ruszać"
niestety było to najciekawsze co usłyszałam na kursie
czasami się boję że zwariowałam

wczoraj spóźniłam się na matematykę bo głaskałam martwego zająca
zabiła go zielona Honda, a potem przejechał czerwony Fiat
ściągnęłam go za nogę z jezdni -

żeby nie stał się zupą, tego samego dnia na obiad miałam
pomidorową, zaczęło świecić słońce
odkąd świeci słońce wspominam M dwa razy częściej

mam gdzieś, że estetyka tego wiersza was nie rusza
nie będę pisać że tęsknię za M
ani że płakałam nad zającem

nie tęsknię nie płaczę, lubię piosenkę "wild world"
najlepiej w wersji Skinsów, często się śmieję
bo przypomina mi się "ruchać" zamiast "ruszać"








wtorek, 23 kwietnia 2013

Prawda jest taka, że

Marek się zakochał.
I tyle w temacie.

Marek tłumaczy.

       Ponieważ odezwało się kilka głosów sprzeciwu dotyczących mojego osobistego wkładu jeżeli chodzi o współtworzenie bloga, więc spróbuję się wytłumaczyć.
       Niestety nie jestem tak otwarty jak Bu i niespecjalnie lubię mówić o sobie.
       Właściwie wolałbym nigdy o sobie nie mówić.
       

       Moje posty na blogu nie będą tak częste jak jej ( ale ostatecznie nie liczy się ilość, tylko jakość, prawda?). Będę umieszczał głównie teksty tudzież fragmenty tekstów fikcyjnych.



      A póki co, wklejam kadr z fimu Into The Wild.
Oto Aleksander:



"Happiness only real when shared"

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

O Marszu Równości, Kasi, ataku Wszechpolaków, Grodzkiej, sutkach i cipkach oraz przystojnych gejach, których mam dosyć.

Tę sobotę z pewnością mogę zaliczyć do dni z kategorii bardzo udanych. Kolorowo, wesoło i spontanicznie. Dokładnie tak, jak Bu lubi najbardziej.

Zacznę od Marszu Równości. Powiem szczerze, że miałam pewne zastrzeżenia co do udziału w nim; głównie ze względu na to, że w ostatniej chwili sporej liczbie osób coś wypadło i trochę się bałam, że będę sama jak palec. Oczywiście obawy były nieuzasadnione, bo wśród tęczowych ludzi nie da się czuć samotnie. Wszyscy się do siebie uśmiechają, czujesz poczucie wspólnoty, a nawet rodziny. Otwartej, uśmiechniętej, chętnej na nowych ludzi i nowe pomysły.
Za to ich lubię najbardziej.
Że nic nie jest tylko białe.
Albo tylko czarne.
Za różowy, zielony, szary, czerwony, blond, fioletowy, żółty, granatowy, błękitny, seledynowy, zielony, pomarańczowy, a także łososiowy i sraczkowaty.
Za paski, kropki i kratę.
Za koty.
I za psy też.
Za kolczyki.
I za brak kolczyków.
Lubię oryginalnych ludzi. Ciekawych. Mających coś do powiedzenia. Cenię to, że ktoś jest w stanie powiedzieć całemu światu co uważa. W pokojowy sposób. Radosny.

Lubię tęczę, bo tęcza zawsze kojarzyła mi się ze skarbem. Mama mówiła "zobaczcie tęcza!" a wtedy wszystkie dzieciaki przylepiały się do szyby jak do lizaka.
Tęcze są słodkie.

Lubię ich tolerancje do inności. I ciekawość tej inności. Jakby inność stanowiła dodatkowy bodziec. Była motywacją. Była sama w sobie jak...  jak cukierki o różnych smakach.
Nowy smak nie jest zły... nie musisz go pokochać.
Ale jest możliwością.
Perspektywą.
Może ten smak zmieni Twoje życie?
Może będzie najlepszy?
Może trzeba spróbować?

Ludzkie osobowości wylewały się na chodnik tuż obok mnie. W filcowych torebkach, w hippisowskich spodniach, w czapkach z daszkiem, albo kapeluszach, w ogolonych włosach, irokezach, w grubym warkoczu i vintage sukienkach.
Nic mnie tak nie cieszy, jak możliwość odnalezienie siebie.
Wszyscy jesteśmy niesamowici i różni. Niepowtarzalni i piękni.

Takie znam LGBTQ. Dokładnie takie.

A tymczasem... po drugiej stronie ulicy "przyjaciele". Oni też mieli coś do powiedzenia, ale już odchodząc od tego, co chcieli powiedzieć, dla mnie bardziej istotne jest "jak" to robili.
Wszyscy ubrani tak samo.
W czarnych spodniach i czarnych bluzach. I czarnych butach z czarnymi sznurówkami. Z czarnymi transparentami, z czarną nienawiścią na twarzach.

Jednak nawet tam znajdują sie "ciekawe wyjątki". Na szczególną uwagę zasługuje "Pan Krzykacz", który swoje przedstawienie zaczął już w trakcie przemówienia jednego z obecnych posłów i posłanek. Wiwatował i klaskał zaciekle, jednak wręczona mu flaga została przez niego wyrzucona i podeptana. Na szczęścia interwencja policji przyniosła chwilowy spokój. Chwilowy...
"Pan Krzykacz" krzyczał różne nienawistne hasła przez cały przemarsz naszego pochodu.
I co mnie rozbawiło, a Panu Krzykaczowi zamknęło buzię
to jeden z ostatnich wykrzyczanych przez pochód haseł.
Było: "Kochamy Was", "Kochamy Polskę" i "Kochamy tego pana". Chyba bardzo się zdziwił, gdy to usłyszał.

Powtórzę radośnie po raz kolejny.
- Kocham tego pana!

W ogóle wszystkich kocham i gdybym urodziła się w połowie tamtego wieku gdzieś na zachodzie pewnie byłabym hippisem.

Kolejna istotna historia: atak na Bu.
Bardzo niemądre jest wracać samej z Marszu Równości ( och ta Kasia, czemu zawsze się wszędzie spóźnia?).
Idę sobie chodnikiem, przede mną z sześciu, siedmiu Wszechpolaków, albo ONR'owców, kto tam wie.
Idę.
Czuję, że coś się stanie.
Idę.
Na pewno się stanie.
Idę.
Trochę się boję.
Idę.
Jestem tylko małą dziewczynką w dziwnej kurtce i butach na koturnie.
I nagle:
- Bu!!!
Tego jeszcze nie było! Cóż za okoliczność! ONR postanowili przestraszyć mnie moim własnym imieniem!
To mnie tak rozbawiło, że zaczęłam się śmiać. Ale na szczęście sobie poszli, a mnie bolał brzuch ze śmiechu.

Kocham Was, kochani czarnoubrani przyjaciele!
Nie ma to jak zrobić "bu" Bu.

Nie tylko oni zainteresowali się moją osobą. Z jakiegoś auta ktoś wrzucał na mnie od lesby.
Do prawdy... trzeba być kreatywnym... wymyślić jakieś lepsze, bardziej adekwatne wrzuty...
Tymczasem wrzucają na mnie od lesby i bu.
Słabo!

Na szczęście odnalazła się Kasia.
Kasia nie zdała po raz setny na prawo jazdy i nie zdążyła na Marsz, więc bardzo chciała pić piwo.
Ja też chciałam pić piwo. Więc piłyśmy piwo razem.
Lubię pić piwo z Kasią i opowiadać o histerii. Ostatnio mi się jedna zdarzyła. Kasi też.
Jej z powodu rękawa na egzaminie i zgubionych okularów. Mnie z powodu osoby L.L.
Następnie, gdy zmierzałyśmy na Piotrkowską 101 znowu spotkałam czarnoubranych przyjaciół!
Byłam trochę pijana, więc gdy krzyczeli za mną "zakaz pedałowania" wróciłam i poinformowałam, że
jeżeli tak bardzo obchodzi ich moja orientacja seksualna, to bardzo lubię chłopców i gdyby byli bardziej przystojni i tolerancyjni być może mogłabym się zainteresować ich narządami rozrodczymi.
Wiem - tak się nie robi, ale nie mogłam się powstrzymać.
Potem poszłyśmy z Kasią na spotkanie z Grodzką w Krytyce Politycznej.
Wcześniej pozwoliłyśmy się nakręcić miłym panom, którzy zbierali pytania do posłów europarlamentu.
Ponieważ zdałam sobie sprawę, że nie znam żadnego europosła zapytałam o religie w szkołach, bo to był jednyny w miarę mądry temat, jaki mogłam sobie przypomnieć. Kasia o rytualne ubojnie zwierząt. Obie byłyśmy trochę pijane i nie wiem, czy mówiłyśmy z sensem.

Następna część dnia była już mniej idealistyczno polityczna, a bardziej alkoholowo imprezowa.
Ukłony dla Anetki, Gosi, Beaty, Agnieszki, Agnieszki od sutków, Anny-Marii, Kasi i innych.
Dla was wszystkich:

SUTKI I CIPKI

Jednocześnie chciałabym zapewnić, że nikt nigdy więcej nie zaciągnie mnie do homoklubu (tak wiem, często to powtarzam).
Po raz kolejny przeżyłam gejowski horror.
Nigdy, ale to nigdy nie znajdziecie miejsca, gdzie na tak małej jednostce powierzchni, znajduje się tyle przystojnych facetów!
Masakra.
Szczególne miejsce dla pana X. Miał na sobie czapkę jak Hyży, świetne spodnie, cudowną koszulę, czarne okulary jak hipsterzy i ! czarną, piękną, nieziemską brodę!
Niestety miał też równie przystojnego faceta.
Pozostało mi się tylko patrzeć.

Wielkie tęczowe buziaki dla wszystkich.
Lubię to.
Nawet niedzielnego kaca lubię.






 




poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Dlaczego nie chodzę na religię?

Nie chodzę na religię z kilku bardzo ważnych kwesti etyczno-moralnych.
Nasza katechetka to z całym szacunkiem, ale inaczej nie można nazwać zjawiska występowania tego typu osobników - Chodzące Głupie Miłosierdzie.
Tak dobra, że paradoksalnie zła.

Lekcje religii w całej historii mojego życia nie miały dobrej reputacji.
W podstawówce uczyła mnie zakonnica, przez którą budziłam się w nocy, szłam do mamy i płakałam, że nie chcę iść do piekła.
W czwartej klasie dostaliśmy katechetkę, która kazała nam malować w zeszytach, a sama czytała książkę pt. "Romans z Aniołem."
Od piątej i potem przez całe gimnazjum uczyła mnie kobieta... hmm. Cieżko to określić. Nikt nie był na tyle rezolutny żeby słuchać, jakie głupoty opowiadała, ale jednak zawsze istniała szansa, że komuś się przestawią instynkty samozachowawcze umysłu i jednak coś tam usłyszy.
Krytykowała wszystko, co mogłoby stanowić jakąkolwiek inność.
Kreatywność i oryginalność nie były ignorowane ( jak jest w polskich szkołach) ale potępiane.
Opowiadała jak zbiła swojego syna.
Uczyła bić. Uczyła przemocy.
Modliłam się, żeby nikt jej nie słuchał.
I wstawiała jedynki za niechodzenie na różańce.

W liceum nikt nikomu religii nie narzuci. Nie ma więc trzęsienia portkami. Właściwie niczego nie ma. Służą odrabianiu prac domowych, spisywaniu, albo graniu w kółko i krzyżyk.

I nie jest to fajne. Ciężko mi, moralnie ciężko, spisywać matmę, gdy ktoś opowiada o bogu, miłosierdziu i zbawieniu.

Dlatego nie chodzę. Żeby spisywać matmę, nie słuchając jednocześnie o zbawieniu. Bez względu jaki mój stosunek do tego zbawienia jest.

Ale nie tylko dlatego. Również dlatego, bo gdy padło hasło z ust mojego kolegi:
- Pedały do gazu
a potem:
- Wybić ich w komorach gazowych
Nie było reakcji ze strony nauczyciela. Zamiast reakcji na mowę nienawiści zobaczyłam głupiutki uśmieszek i "cichutko, cichutko".

Ta sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. Na porządku dziennym były wyzwiska na tle rasowym i narodowościowym.

To nie było w porządku. I gdy na kolejnej lekcji wyruszyła kolejna "dyskusja" ( tak określała te rozmowy p. katechetka). I tekst, cytat dosłowny, dotyczący homoseksualistów ( ale tylko gejów, bo lesbijki robią fajne filmy porno)
- Strzelałbym pomiędzy oczy.
Wyszłam z klasy. I nie wróciłam.

A nie! Wróciłam raz. Nauczycielka poprosiła mnie o "poważną rozmowę".
Spróbuję ją przytoczyć dokładnie.
- Beatko, ja wiem, że w tobie jest dużo dobra. Musimy przebaczyć X (pada imię kolegi), bo jest mężczyzną, a mężczyźni tak mają. Trzeba przymykać na to oczy, na więcej im pozwalać...

Nie wiem, czy to jakoś komentować, czy lepiej nie mówić nic?
Historia jest historią własną. Prawdziwą i bez podkolorowanej fabuły.
Nie pojawię się na żadnej lekcji religi w swoim życiu już nigdy.
Nauki Kościoła katolickiego nauczyły mnie:
- strachu
- oszukiwania
- jałowości, bylejakości i nijakości
- nienawiści
- nietolernacji
- przemocy
- postawy zamkniętej
i
- głupoty i naiwności


Jednocześnie nie twierdzę, że nie ma dobrych nauczycieli religii. Ciężko jednak spotkać.
A szkoda, bo chętnie dowiedziałabym się wielu rzeczy. Religia to przede wszystkim bardzo ciekawy temat.
Tymczasem w polskich szkołach oceny za chodzenie na różańce i szybkość biegania na lekcjach WF'u.
I po co w ogóle mówić o jakimkolwiek uczeniu tolerancji?
Biega najgorzej. Dostał jedynkę. Grubas.

Bardzo źle się dzieje.









Wrzuta druga.

Bu to homofob.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Zelda Fitzgerald

1
               Miałam osiemnaście lat, gdy go poznałam. On był starszy o cztery. Oglądał jeden z moich występów w klubie tańca. Miasto Montgomery – stolica marzeń. To, w jakim miejscu się wychowałam miało niemały wpływ na to, kim później się stałam.
               Balet to był strzał w dziesiątkę. Chyba byłam w tym dobra. Lubiłam balet. Ale lubiłam też papierosy, alkohol i chłopców. Nie mogłam lubić wszystkich tych czterech rzeczy na raz, dlatego musiałam z czegoś zrezygnować. Moja nauczycielka tańca powiedziała mi, że musiałabym pracować przynamniej cztery razy tyle, niż pracowałam wtedy, aby zostać zawodową tancerką. Pomyślałam, że nie ma sensu wchodzić do rzeki, której przekroczenie może być nie tylko trudne, ale też niewystarczająco satysfakcjonujące przy finale. Odłożyłam tę sprawę na półkę. Jak się później okazało – nie na zawsze.
              W każdym razie to był sierpień. Albo lipiec. Raczej sierpień – bardzo upalny dzień. Moja rola była nikła. Wchodziłam w drugim akcie na kilkanaście minut, ale to musiało wystarczyć, by Scott mnie zauważył i zainteresował się mną.
              Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań, ale nie pamiętam, o czym wtedy mówił. Chyba wspominał coś o kotach, ale z pewnością nie mogę tego wiedzieć na pewno. Moja głowa zajęta była aktywnym życiem, jakie prowadzić może rozpieszczona dziewczyna z całkiem dobrej rodziny. Poza tym miałam wtedy mnóstwo adoratorów. Ciężko było odegnać się od chłopców. Najbardziej zapadł mi w pamięć nijaki Blaine.    Pamiętam, że planowałam z nim ślub. Powiedziałam mojej babci „Spójrz, to mój chłopiec, wyjdę kiedyś za niego, wiesz?” „Dobrze wnusiu, dobrze” – odpowiedziała mi babcia wciskając do kieszeni cukierki. Ale nie mogłam jeść wtedy żadnych słodyczy, tańczyłam, a tancerka musi być rygorystycznie szczupła.
             Scott się nie poddawał. Dzwonił dniami i nocami. Opowiadał mi o swoich pragnieniach bycia sławnym. Mówił, że zamierza pisać, już wtedy tworzył krótkie opowiadania, ale jego głowa zaprzątnięta byłą perspektywą prawdziwej, długiej powieści.
- Tworzę ją odkąd zobaczyłem cię po raz pierwszy.
             Kłamał w żywe oczy, bo gdy kilka lat później przeglądałam jego dziennik nie trudno było się zorientować, że pierwowzory postaci wykształcone były na papierze dużo wcześniej niż lata roku osiemnastego. Po prostu zdecydował się zmienić oblicze głównej bohaterki – nadał jej moje cechy, a nawet włożył do ust moje słowa. To było miłe.
               Opowiadał o swoich wielkich planach. O wielkich podróżach. Opowiadał mi, a ja wisiałam na słuchawce telefonu dłużej niż wisiałam rozmawiając z Blainem. Po jakimś czasie zakochałam się w nim.
               Po raz pierwszy pocałował mnie siódmego września. Zrobił to wyjątkowo nieumiejętnie. Powiem więcej – to był najgorszy pocałunek w moim życiu. W dodatku zamiast to zrobić, zapytał najpierw o pozwolenie. Takie głupie zdania niszczą atmosferę, powodują większe zakłopotanie i w rezultacie opór i fizyczny i psychiczny. W końcu jednak przybliżył swoje usta do moich i zamiast zacząć delikatnie i romantycznie natychmiast wsadził mi do buzi swój mokry język. Zdziwiło mnie to, ale zakochałam się w nim, więc nie chciałam zrobić mu przykrości. Zresztą z czasem oboje doszliśmy do perfekcji nie tylko w całowaniu.
 
 
 
2
- Spójrz kochanie, mamy po dwadzieścia kilka lat, jesteśmy młodzi, piękni i bogaci. Ludzie nas kochają!
- Scott ludzie kochają mnie.
- Nie. To ja piszę. To ja jestem pisarzem, to mnie chcą czytać – mówił i śmiał się całkowicie pijany.
- Ja nie piszę. Nie jestem pisarzem. Nie chcą mnie czytać, ale to mnie chcą kochać.
- Jesteś niemożliwa!
- PO TEJ STRONIE RAJU – wrzeszczałam na całe gardło
- PO TEJ STRONIE RAJU – zawtórował mi
- Jesteśmy bogaci!
              Miałam dokładnie dwadzieścia lat, gdy wydali mu tę książkę. Piliśmy bez przerwy cały następny tydzień. Siódmego dnia nieprzerwanej imprezy pomyślałam, że bez odwyku się nie obejdzie, ale my chyba po prostu byliśmy w tym dobrzy. Mój dwudziesto czteroletni mąż wydał książkę, dostał mnóstwo pieniędzy – mogliśmy żyć jak królowie. Byliśmy królami na dachu świata. Nikt nam nie dorównał. Nieśmiertelni - zawsze młodzi, piękni i bogaci
- Pojedziemy do Nowego Yorku. Co ty na to? Co powiesz na Nowy York?
- Tak Scott, możemy pojechać – śmiałam się tak głośno, że zaczął poważnie boleć mnie brzuch.
- To pojedźmy jutro. Mamy dużo pieniędzy, możemy pojechać jutro.
- Więc pojedziemy jutro – zgięłam się w pół od kolejnego napadu śmiechu
             On też się śmiał.
- Hej, Zeldo!
- Cóż takiego?
- Urodzisz mi syna, co? Będziesz mi rodzić samych synów. Dziesięciu! Ha ha ha. Chcę dziesięciu synów, rozumiesz?
- Nie Scott nie będziemy mieli dziesięciu synów.
- Nie? – śmialiśmy się jak idioci, śmialiśmy się tak gwałtownie, że oboje klasyfikowaliśmy się do zakładu psychiatrycznego.
- Urodzę ci stu synów. Pierwszych pięćdziesięciu nazwiemy „Scott” a drugich pięćdziesięciu „David”
- Boże, dlaczego David?
- Bo byłoby trudno do wszystkich mówić Scott.
             Dobrze, że mieliśmy wtedy wielu przyjaciół. Odwieźli nas do domu i kilka dni podawali gorzką herbatę. U obojga stwierdzono zatrucie alkoholowe. Musieliśmy poczekać cały tydzień na wielką ucieczkę do Nowego Yorku.
              W Minnesocie urodziłam mu córkę i nazwaliśmy ją Frances. Na drugie Scott. Ale i tak wszyscy mówili do niej „Scottie”
 
 
 
 
3
               Taki jakiś dziwny kościół. Któżby przypuszczał, żeby taki dziwny kościół. Wielki, ogromny i patetyczny. Czyżby wznieśli go właśnie na tę chwilę? Dla mnie? Dla nas? Dla mnie i dla Scotta. Ja i on. Będziemy małżeństwem. To cudownie być małżeństwem. Przysięgniemy sobie miłość przed bogiem, który przecież nie istnieje. Ale to nie szkodzi. Miło jest coś przysięgać. A przysięgać miłość Scottowi będzie miło ponadprzeciętnie.
               Stoimy oboje przed ołtarzem. Mam na sobie białą suknię ślubną. Mój mężczyzna jest dzisiaj niecodzienny – tak wyjątkowo przystojny. Piękny. Mój własny ludzki bożek. Cudowna chwila – dokładnie taka, jaką sobie wyobrażałam. Jest tak, jak powinno być – podniośle, wspaniale. Czuję radość w sercu, miłość w nim pęcznieje. Na zawsze ze Scottem. Na dobre i na złe. Przysięgnę mu miłość. Zaraz, za chwilę.
              Ale potem spojrzałam na księdza. Ksiądz był stary i pomarszczony. Wysoki i prosty. Wielki jak ten kościół, wielki jak moje tłuste, spęczniałe do granic możliwości serce. I pomyślałam sobie, że na pewno się podnieci. Gdybym teraz zdjęła z siebie tę beznadziejnie drogą suknię i zobaczyłby moje piękne, koronkowe majtki stałby się twardy jak marmurowy posąg. Ta myśl mnie ucieszyła. Ale dzisiaj będę podniecać kogoś innego. Mojego męża. Pewnie zaniewidzi tego człowieka, bo kocha się już we mnie. Jestem dzisiaj taka piękna. Moje spojrzenie w jego spojrzeniu. Moja dłoń w jego dłoni. Tylko moje myśli trochę się buntują i biegną gdzieś po ścieżkach grzechu. Myśli widzą jak ksiądz spuszcza się sam, w swoim zakonie, w swojej boskiej celi. Ma tak bardzo ochotę, że pewnie zerżnąłby w dupę nawet samego Jezusa. Jakie to zabawne. Jestem piękna, młoda i wychodzę za mąż za utalentowanego pisarza. Scott jestem już teraz twoja własna. Na zawsze.
 
4

- Nigdy się nie zestarzeję.
- Jak to? Każdy się zestarzeje.
- Ja nie.
- Ty nie? Ty Nie. Nie. Oczywiście. Ty nie.
- Nie, bo zabiję się pewnego dnia.
                 Towarzystwo Laury nudziło mnie więc lubiłam ją prowokować. Mówiłam coś kontrowersyjnego, a wtedy Laura się oburzała, robiła zabawną minę i przeciskała przez zęby jak się przepuszcza mięso przez maszynkę do mielenia słowa pełne pogardy i złości. Ale Laura miała nadwagę, miała ograniczony umysł i biegała co niedzielę do kościoła, by się modlić gorąco bo srała na samą myśl o śmierci. Ja się nie bałam. Śmierć nie jest wcale taka zła. Po śmierci już niczego nie ma. Jest po prostu pustka, a skoro pustka to przecież niczego nie czujesz, nic cię nie obchodzi. Nie ma cię. Och – śmierć mnie nie obchodziła. Nowinki techniczne, samochody, astronomia i śmierć takie cztery tematy, które były mi obojętne. Zwisały mi. Laurze nie zwisały i przez to miała obwisłe piersi.
- Pewnego dnia będziesz miała pomarszczoną skórę i fałdy. Kąciki ust opadną ci do dołu i będziesz wyglądać na wiecznie smutną. Więcej będziesz siedzieć niż ruszać się, bo żylaki zaatakują twoje nogi. Może gdybyś tyle nie chodziła na wysokim obcasie…
- Nie rozumiesz, Lauro. Ja nigdy nie będę stara. Gdy pewnego dnia spojrzę w lustro i zobaczę, że moja powierzchowność nie jest taka, jaka życzyłabym sobie, aby była to najzwyczajniej strzelę sobie w łeb z rewolweru. Nie będzie mi przykro. Będę szczęśliwa. Do końca tak, jak chciałam. Jestem wolna. Jestem panią swojego życia. Mogę go w każdej chwili zakończyć. A że mogę zrobić to bez żalu cieszy mnie jeszcze bardziej.
               Laura nie pojęła moich słów. Bez względu na to jak bzdurne rzeczy opowiadała jej koleżanka na szczęście ścięcie włosów nie sprawiło jej trudności.
- Gotowe.
               Wspaniale. Przejrzałam się w lustrze i ucieszył mnie ten widok. Scott tak często podkreślał, że lubi mnie w długich włosach. Dlatego je ścięłam. Ciekawe jak zareaguje, gdy wrócę do domu. Otworzę drzwi. On będzie siedział w dużym pokoju za biurkiem. Nie spojrzy na mnie od razu – nigdy tak nie robi. Pozwoli sobie dokończyć jakąś myśl - dopiero później uniesie swoją zmęczoną całodziennym pisaniem głowę i wtedy na jego twarzy zagości zdziwienie. Brwi podniosą się lekko i będzie rozczarowany. Nie wiedziałam, co zrobi. Miałam dwa przypuszczenia. Albo powie cicho, że ładnie wyglądam i cieszy się, że miło spędziłam czas w towarzystwie koleżanki albo też może wybuchnąć awantura. Zacznie krzyczeć jakieś głupoty i oskarży mnie o wszystko, co złego dzieje się aktualnie na świecie. Bez względu która opcja stanie się rzeczywistością później będziemy się pewnie kochać. Długo i namiętnie całą noc bez przerwy. Nie wypada kochać kogoś aż tak intensywnie. Cały dzień był w moich myślach. Gdyby kiedyś przyszło mi do głowy zdradzić go z kimś, na pewno także w trakcie stosunku myślałabym cały czas tylko o swoim mężu.
 
5

                 Poznałam Go na przyjęciu u Hemingway’a po drugiej stronie Sekwany. Mój mąż – Scott posuwał w tym czasie na Montmartre jakieś faceta. Miał chyba na imię Marcel i był beznadziejnym autorem sztuk teatralnych dla dzieci. Nigdy bym nie przypuszczała, że może mnie zdradzić z takim dyletantem.
                Upalny dzień. Paryż nie bywa tak gorący. Miałam na sobie sukienkę od Coco. Scott mówił mi wtedy, żebym nie nosiła ubrań jej projektu. Były dla niego zbyt chłopięce. Chciał mnie kobiecą. To dlaczego do cholery, pierdolił się z jakimś gościem?
                Poza tym wciąż mi powtarzał, ze jestem za bardzo współczesna. Urodziłam się w dziewięćsetnym roku – jak mogłabym powracać do XIX wieku? Pragnęłam płynąć do przodu, a on nic tylko czytał te stare, zniszczone książki. Pewnie dlatego był lepszym pisarzem.
                Ale nie tańczył tak jak ja. Mówiąc szczerze wcale nie tańczył. Już nawet Ernest, serdeczny przyjaciel poruszał się na parkiecie lepiej. To pewnie dlatego wystawiał ciągle te przyjęcia. Tamtego dnia nie tańczyłam. Opierałam się o balustradę balkonu i zaciągałam głęboko mocnym Marlboro. To były czasy, kiedy Phillip Morris produkował je z czerwonym ustnikiem - specjalnie dla kobiet, aby nie zostawiały śladu szminki.
                 Pojawił się. Miał na sobie ładnie skrojony, wełniany letni garnitur w stonowanych kolorach. Lekko niemodne spodnie zwężane ku dołowi. Biała koszula, krawat o umiarkowanej szerokości i delikatnym wzorze. Tacy chłopcy jak on nie pili dużo alkoholi i nie palili fajek. Nie czekałam długo natychmiast zaproponowałam mu długiego, cienkiego papierosa z czerwonym ustnikiem. Powinien odmówić, ale chłopcy jego pokroju nie znają się specjalnie na etykiecie. Może właśnie to mnie w nim pociągało.
               Podałam mu nawet ogień. Podziękował i oparł się także o barierkę. Wdychał głęboko jak ja – nie wiem po co, wszak nie miał męża, który w tej samej chwili kochał się z jakimś artystycznym pedałem. Ile mógł mieć lat? Pewnie nie więcej niż dwadzieścia. Potężny z postury, męski, krzepki, dostojny tylko rysy twarzy zdradzić mogły lekko chłopięcy wiek.
- Mam przyjemność z panią Fitzgerald?
            Uśmiechnęłam się do niego, bo wyglądał na zestresowanego perspektywą rozmowy ze mną. Obserwował mnie odkąd tu przyszedł. Przez cały wieczór czułam jego spojrzenie na moim biuście. Postanowiłam być dla niego miła.
- Chyba nie dosłyszałam pana nazwiska…
            Przedstawił się. Miał miłe w brzmieniu imię, którego jednak nie zapamiętałam.
- Pisze pan… Co pan pisze?
A cóż mógł pisać? Nowele. Tacy jak on piszą właśnie nowele. Przybywają do Paryża, bo chcą zostać sławni. Może za kilka lat faktycznie zdobędzie uznanie. Na razie patrzył się na mnie z niedojrzałym, niewykształconym jeszcze pożądaniem zmieszanym z odrobiną obawy.
            To była kwestia czasu. Zbliżył się. Wyczuł po co zostawiam niedomknięte usta. Boże, był młodszy przynajmniej o osiem lat, a całował niczym urodzony amant
- Mój mąż Cię zabije, jak się dowie
- Nie dowie się – powiedział, a ja świadomie pozwoliłam mu na to, by poczuł się władczy i stanowczy. Niech decyduje. Niech przejmie inicjatywę.
             Kochałam się z nim, mimo że widziałam go pierwszy raz na oczy. Mówił coś w trakcie o surrealizmie. Scott potępił by go na pewno za takie współczesne upodobania. Scott oglądałby tylko włoskich renesansowych przeżytków. Durer, Bellini, Brescio –któż ich teraz potrzebował. Któż potrzebował wzniosłych, patetycznych scen biblijnych? Przed nami gwieździsta noc, odgłosy muzyki z dołu i wielka, gorąca, młoda namiętność chłopca, którego jestem pierwszą kobietą. Pierwsza i od razu mężatka. Szczęśliwa w związku ze Scottem, o którym nie pomyślała ani razu. Nawet jednego razu. Ani razu – przez cały wieczór.
 
 
6

- Ta ostatnia powieść Ernesta jest beznadziejna. Do niczego
- Nie wolno ci grzebać w moich rzeczach – Scott wyraźnie się na mnie zdenerwował.
- Nie grzebałam w twoich rzeczach – odpowiedziałam niedbale – zostawiłeś kartki na biurku i po prostu wpadły mi w ręce. „Słońce też wschodzi” – bardzo nieoryginalny tytuł. On w ogóle cały jest bardzo nieoryginalny. Nikt już nie pisze o wojnie. Wszyscy mamy dosyć wojny.
- Nie wolno ci ruszać moich papierów! – krzyknął
- Nie masz prawa tak się o to denerwować! Trudno! Przeczytałam, czasu nie cofnę. Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz. Jestem do cholery twoją żoną. Nie ufasz mi w niczym. Masz przede mną tajemnice. Jak ja mam się z tym czuć?
- Kto to mówi? Jak sobie pomyślę o tym lotniku, który…
- Dość! Im więcej czasu przebywasz w towarzystwie Ernesta tym częściej się kłócimy. Dlaczego ufasz mu bardziej niż mnie? Gdy on o czymś ci powie, ty natychmiast traktujesz to jako prawdę ostateczną. Nie potrzebujesz żadnych dowodów. Po prostu prawda i tyle. A nie przyszło ci kiedyś do głowy, że on najzwyczajniej na świecie kłamie?! Przecież gołym okiem widać, że mnie nie znosi. Wszystko by zrobił, żebyśmy się rozstali… Ale ty oczywiście tego nie widzisz. Trzeba było się ożenić z Hemingway’em, nie ze mną!
- Spójrz mi w oczy w takim razie i powiedz mi wprost że…
- Dlaczego mi nie ufasz?!
               Zaczęłam krzyczeć. Zawsze w takich momentach krzyczę. Płakałam i krzyczałam, że mi nie ufa. Że jest dla mnie nie dobry. Chwycił mnie mocno za ramiona i potrząsnął moją głową. Moja rozpacz dosięgła szczytu.
- Ty mnie wcale nie kochasz!
- Zelda! Spójrz mi w oczy! – powiedział dobitnie i groźnie. Aż się przestraszyłam. Nie wiedziałam, że mogę się bać Scotta.
              Nie pozostało mi nic innego jak spełnić jego prośbę. Miał wściekłe oczy.
- Przysięgnij mi, że nie zdradziłaś mnie.
             Był dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Znał mnie jak nikt inny.
- Czy możesz przysięgnąć?
            Wściekłe, wyczekujące spojrzenie. Cisza w mieszkaniu.
- Nie
            Tylko na to czekał. Popchnął mnie mocno ze złością, tak że uderzyłam lekko o ścianę. Odwrócił się na pięcie i wybiegł z mieszkania trzaskając drzwiami tak głośno, że wydawało mi się, że wyskoczyły z futryny.
            Usiadłam na podłodze i patrzyłam się tępo w ścianę. Chyba poczułam wyrzuty sumienia.

*

            Gdy wrócił następnego dnia całkowicie pijany oświadczyłam, że wychodzę i nie wrócę na noc. Kolejną noc spędziłam z lotnikiem Eduardem.
            Przyjechał po mnie pożyczonym od Ernesta czarnym, błyszcącym Rolls-Roycem. Myślałam, że sie pobiją. W gruncie rzeczy miałam ochotę popatrzeć na wściekłego Scotta, który dostaje w szczękę od Eduarda. Ale myliłam się. To na mnie był zły, nie na lotnika. Siłą wyprowadził mnie z tamtego mieszkania i zawiózł do domu.
- Chcę rozwodu! - krzyknęłam głośno i dobitnie - Daj mi rozwodu.
            Zaczął się śmiać. Śmiał się jakby nie był do końca sprawny psychicznie.
- Dobry żart, Zeldo! - powiedział - Nikt nie umie mnie tak rozbawić, jak ty.
            Paryż śmierdział, gdy jechaliśmy tym cholernie drogim autem przez wszystkie te pięknie oświetlone latarniami uliczki. Zgasił silnik.
- Idziemy kochanie na górę.
- Nie.
- Jak nie?
- Chcę rozwodu, Scott!
            Znowu użył siły, by wyciągnąć mnie z tego okropnego auta. Potem całą drogę na górę niósł mnie na rękach jak lalkę. Krzyczałam wtedy do niego straszne rzeczy i na pewno wszyscy sąsiedzi słuchali z zainteresowaniem moich dramatycznych lamentów
- Nienawidzę cię, Scott! Całe dnie siedzisz w tej zasranej pracowni i piszesz! Nic nie robisz tylko piszesz! Mam tego dosyć. Nudzę sie tutaj. Francja jest taka nudna! Całe dnie spędzam pływając w basenie, a wieczory tańcząc w tych głupich kasynach. Zupełnie o mnie zapominasz. Wolisz te swoje kartki niż mnie!
              Zawsze tak wyglądały nasze kłótnie. Oboje zarzucaliśmy sobie brak miłości. To był najgorszy z używanych argumentów i zawsze baliśmy się go jak ognia. Przez siedem dni chciałam tego rozwodu. A on przez siedem dni trzymał mnie w mieszkaniu zamkniętym na klucz. Nasi przyjaciele matwiwli się o nas, z naszego domu dochodziły odgłosy tłukącego się szkła i łamanych mebli. Jeszcze chwila i pozabijalibyśmy się nawzajem. Wciąż na siebie wrzeszczeliśmy. Bolało mnie gardło od tych ciągłych kłótni. Wieczorami piliśmy Jacka Danielsa bez umiaru. Byliśmy pijani jak świnie. Codziennie przez siedem dni. Trzymałby mnie tam pewnie i do końca świata - dopóki nie odpuściłabym i nie powiedziała, że cofam prośbę o rozwód. Gdy to nastąpiło wyjechał za miasto na kilka dni. Powiedział, że musi odpocząć.
              Drzwi były otwarte. Mogłam uciec. Mogłam uciec z Eduardem. Ale potem pojawił się strach – paraliżujący strach, że mnie zostawi. Że nigdy nie wróci. Bez Scotta byłam nikim. Na szczęście on także byłby nikim beze mnie. Wiedzieliśmy o tym obydwoje. Obydwoje wiedzieliśmy, że prędzej czy później musi wrócić.
 
7
- Zabiję się.
              Postanowiłam się zabić. Tak. Śmierć nie była tak przerażająca jak perspektywa Scotta z Isadorą Duncan.
              Wstrząsały mną konwulsje zazdrości. Na samą myśl, że mógłby sypiać z kimkolwiek innym czułam jak krew rozsadza mi czaszkę. Wpadłam w obłęd. Wcześniej obawiałam się tylko kobiet. Bałam się po prostu połowy świata, ta połowa mogła stanowić dla mnie konkurencję, ale po tym jak dowiedziałam się o jego homoseksualnych preferencjach za wrogów uważałam wszystkich ludzi, którzy w jakikolwiek sposób byli seksualni. Doszło do tego, że rozszarpywałam w myślach kilkunastoletnie dziewczynki, albo nawet staruszki na które Scott patrzył zbyt długo. Wiedziałam, że powoli takie zachowanie przekracza granice zdrowego rozsądku, ale najgorsze było chyba właśnie to, że wciąż musiałam swoją chorą zazdrość ukrywać. Chowałam się za maską obojętności – wszak nie mogłam pokazać Scottowi, że aż tak mocno mi na nim zależy.
              Znalazłam prezerwatywy i ulotkę informacyjną z jakiegoś burdelu. Byliśmy pięć lat po ślubie, a on sypiał na boku z dziwkami. Potem wracał do mnie. I tak na zmianę.
             Dziwek się jednak nie bałam. Nawet gdyby z nimi sypiał, to z pewnością nie zdecydowałby się nigdy na dłuższy związek z taką kobietą. Jakby nie patrzeć był artystą, potrzebował inspiracji, uwag, rad. Tyle rzeczy robiliśmy razem. Rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy całe długie godziny. A o czym rozmawiałby z taką dziwką? Ona nie miałaby pojęcia nawet jak zaadresować list, a co dopiero napisać go.
              Pamiętam to przyjęcie u Sewella Stokes’a. Oczywiście rano tego samego dnia zdążyliśmy się już pokłócić. Tym razem poszło o Scottie. Mój mąż był dla niej wyjątkowo surowym nauczycielem - całe dnie spędzała nad książkami. "Daj jej spokój, to że ma niespełnionego artystyście ojca nie obliguje jej do spełnianie jego chorych ambicji!". I zaczęło się. Znowu potłukliśmy porcelanową zastawę. Jeszcze kilka kłótni i nie będziemy mieć ani jednego całego naczynia w domu, aby zaparzyć chociażby herbatę!
              Weszliśmy jednak do środka razem, pod rękę. Zdjął mi płaszcz i usługiwał jak prawdziwy dżentelmen. Śmieszyło mnie to ukrywanie prawdziwej twarzy przy obcych ludziach. Jeszcze przed chwilą wyzywał mnie od dziwek, a teraz idziemy razem - dostojni i piękni. Tak często miałam ochotę go zabić. Z jednej strony go kochałam, a z drugiej nienawidziłam. Tak sprzeczne uczucia wywoływały zamęt. Czułam się zagubiona i nieszczęśliwa.
             Wszystko odbywałoby się jak zawsze. Istniała nawet szanse, że jeśli wszystko pójdzie z płatka i przyjęcie się uda oboje po prostu zapomnimy o rannej kłótni i znowu spróbujemy żyć normalnie. Pomyślałam, że zbliżają się wakacje - moglibyśmy całą rodziną uciec na wieś. Scottie odpoczęłaby trochę od tej nagonki dużego miasta. Mogłaby jeździć na kucyku i karmić króliki. Zaraz po przyjęciu zamierzałam podzielić się moim pomysłem ze Scottem. Byłam pewna, że się ucieszy. Wszyscy potrzebowaliśmy wakacji.
             Ale wtedy pojawiła się Izodora Duncan. Wyglądała przerażająco dobrze. Miała na sobie grecką suknię od Vionnet i sznur modnych w tym czasie pereł. Jej piersi nie ściśnięte przez gorset falowały przed oczami Scotta. Nie mogłam tego wytzrymać i przechyliłam pierwszą szklaneczkę Martini.
            W tym czasie napotkałam przypadkiem James Joyce'a. Miał na głowie obrzydliwą przepaskę spod której czułam zapach krwi. Zapytany o przyczynę odpowiedział wymijająco, że od jakiegoś czasu ma problemy z oczami. Był jednak w znakomitym humorze; opowiadał z zapałem o nowej ksiażce którą tworzył. Nazwał ją na razie roboczo "Praca w Toku".
- Jeżeli i ta powieść przyspoży ci tyle zaszczytów, ile przyspożył słynny Ullisses - odpowiedziałam mu z gracją - z pewnością nie będzie bardziej znanego pisarza nie tylko tutaj, w Paryżu ale być może także i w całej Ameryce.
- Droga pani Fitzgerald, nawet jeśli pani przypuszczenia odważyłbym się uznać za prawdopodobne sytuacja ta, obawiam się - nastąpi co najmniej za kilkanaście lat.
Dziwak - pomyślałam. Wszyscy tutaj traktują go za dziwaka. Odmówiłam Joyce'owi wspólnego tańca i powróciłam do drugeij sali, aby poinformować Scotta o nowych poczynaniach literackiego konkurenta.
              Weszłam i natychmiast mnie zamurowało. Scott stał w tym samym miejscu w którym go zostawiłam, prawie pół godziny temu! Wciąż rozmawiał z przejęciem z tę suką Duncan. Popatrzyłam na jego roziskrzone oczy i już wszystko stało się dla mnie jasne. Zostawi mnie dla niej. Na pewno mnie zostawi.
               Miły chłopaczek w tanim fraku podszedł w tej samej chwili z tacą pełną szklaneczek martini. Wzięłam dwie i wypiłam od razu. Hemingway patzrył się wtedy na mnie wyczekująco. Jakby chciał mnie tym zwrokiem skarcić. Nie lubiłam tego człowieka i odwróciłam się na pięcie, by nie patzrył na mnie więcej. Nawet jeśli naskarży swojemu przyjacielowi, że jego żona się upija - Scott prędzej i później także się upije i będziemy oboje pijani i szcześliwi.
               Nie myliłam się - Hemingway i jego nowa, piękna kobieta - modelka bodajże podeszli do mnie i zaczęli jedną z tych nudnych, moralnych rozmów. Udało mi się na szczęscie w żartach dopiec Ernestowi krytykując jego wcale nie dowcipne, krókie felietony, jakie zdecydował sie zamieszczać ostatnio w Le Figaro za marne pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. On nie był mi dłużny i pytał uszczypliwie o moje postępy w pisaniu. Zaoferował nawet grzecznie wydać osobiście jedną z opowiastek, jeżeli byłabym na tyle zdesperowana. Udałam, że przyjmuję uwagę z ciepłym sercem i oddaliłam się od nich. Znalazłam chłopaczka w tanim fraku i przechyliłam kolejną szklaneczkę. Poczułam miłe uderzenie ciepła w głowie i byłam gotowa zacząć tańczyć. Zawsze najlepiej tańczyło mi się właśnie po alkoholu. Poszukałam wzrokiem Scotta, ale on w tym czasie nadal rozmawiał z Izadorą Duncan.
              Nie wiem, gdzie urosło to uczucie, ale pojawiło się tak nagle, że zrobiło mi się słabo i musiałam usiąść na chwilę na skórzanej kanapie. Przed oczami zobaczyłam czarną mgłę. Strciłam równowagę i poczułam silny ból w okolicach skroni. Paranoiczna zazdrość ogarnęła całym moim ciałem. Nie myślałam o tym zbyt długo. Postanowiłam się zabić. Stanęłam na szczycie wysokich i długich marmurowych schodów. Uniosłam się na palcach do góry i poczułam jak spadam w dół. Lecę. Patrzcie na mnie! Ludzie! Ja latam. Muzyka przestała grać, a ja nie czułam już nic.
 
8

- Nie pierdol! – krzyknęłam do niego – Wciąż tylko pierdolisz, pierdolisz, pierdolisz!
- Pani Zeldo, niech się pani uspokoi, zaraz siostra przyjedzie z lekami…
- Wynoś się stąd! Nienawidzę cię! Nienawidzę!
- Proszę się uspokoić… takie zachowania nie są wskazane w pani aktua…
- Jak mam się uspokoić, to proszę wyprosić tego mężczyznę. Nie chcę żeby tutaj był!
- Zeldo, kochanie...
- Spierdalaj!
            Noc, dzień. Noc, dzień. Mija noc powraca dzień. Mija dzień powraca noc. Wciąż noc, wciąż dzień. Na zmianę. Bez żadnych zmian. Nie zaburzony rytm. Poprawna kolejność. Teraz jest -dzień, a to oznacza, że za chwilę będzie noc. Nie dzień. Oczywiście, że tak.
- Poproszę pana o opuszczenie pokoju.
- Nie słyszysz? Ta miła pani w brzydkich korkowych butach mówi ci wyraźnie „spierdalaj”.
            Scott zasmucił się wyraźnie, ale wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi, delikatnie i bezgłośnie. To oburzyło mnie najbardziej. Poczułam wielką, dziką złość. Złość zatamowała mi krew w żyłach i gdy nic więcej nie przychodziło mi do głowy zaczęłam krzyczeć najgłośniej jak potrafię.
             Pojawiła się pielęgniarka ze strzykawką.
- Poproszę pani rękę. Proszę w tej chwili.
             Krzyczałam jeszcze, ale trwało to krótko. Substancja wpłynęła mi w żyły i znowu poczułam ten stan otumanienia. Było mi po prostu wszystko jedno.

9
              Wiadomość o jego śmierci pojawiła się nagle i nie była niespodziewana. Wiedziałam, że to może skończyć się właśnie w ten sposób. Wciąż pił. Gdy zabrał mnie ze szpitala ostatnim razem wyglądał na wykończonego. Jego nowa hollywoodzka kobieta niestety nie zaznała z nim szczęścia. Krzywdził ją będąc z nią. Wszyscy o tym wiedzieli. Przecież i tak kochał mnie – nawet, gdy leżałam w szpitalu dla psychicznie upośledzonych i gdy wstrzykiwali mi dożylnie kolejne dawki otumanienia. Przez te leki nie było mi tak trudno znieść wszystkich tych wiadomości z drugiego stanu. A Scott działał! Chyba nawet zaczął pisać scenariusze filmowe, ale co mogło mnie to obchodzić. Liczyły się dla mnie tylko zachody i wschody słońca. Żadnego nie pominęłam. Oglądałam z uwagą pozorną wędrówkę słońca po niebie i to zajmowało mnie na długo. Scottie przyniosła mi pewnego dnia do szpitala kota – czarną, grubą kocicę i od tamtego czasu oglądałyśmy słońce razem. Gdy zobaczyłam kopertę ze znaczkiem prosto z Hollywood przeczuwałam jaki rodzaj wiadomości tam zastanę. Zawołałam pielęgniarkę i poprosiłam o dodatkowy zastrzyk. Wyciągnęłam rękę do niej jak dziecko wyciąga łapkę po cukierki. Kobieta wstrzyknęła płyn, a ja spokojna i opanowana, nawet lekko uśmiechnięta otworzyłam kopertę i przeczytałam na głos, że przyczyna mojego istnienia, moja wielka, ogromna miłość, mój powód, mój skutek, mój szmer nadziei, moja nienawiść, moje przeznaczenie – mój życiowy mężczyzna Scott Fitzgerald nie żyje.
              Odłożyłam kopertę na stolik. Koperta była biała. Ściany były białe. Drzwi były białe. Klamka była biała. Moje ręce były białe, pościel była biała i tabletki, które miałam połknąć przed osiemnastą także były białe. Mogliby pochować Scotta w białym garniturze. Tak, mój martwy Scott leżałby w białej trumnie, miałby bladą twarz i naokoło rozsypałabym białe kwiaty. Wszystko ładnie by pachniało. Mogłabym być księdzem na jego pogrzebie.
- Scott, co ty na to, żebym była księdzem? I odprawiła nad tobą żałobną modlitwę?
Gdyby żył na pewno zaśmiałby się z tego żartu. Moje żarty zawsze go śmieszyły.
Ale nie żyje. Nie ma go. Już nigdy nie dotknie mojej ręki. Nigdy nie spojrzy na mnie. Nigdy się nie pokłócimy. Byłabym się popłakała, ale czarny, gruby kot wtargnął na moje kolana, rozłożył się wygodnie na nich, przeciągnął długo i spokojnie, zatulił koci łeb w fałdach mojej białej koszuli nocnej i zasnął. Nie mogę płakać nad śmiercią Scotta ze śpiącym kotem na kolanach. Jemu by się to nie podobało. Nie może być współcześnie. Mogłabym płakać, gdybym miała na sobie czarną, długą suknię, ostry porywisty wiatr smagałby mi policzki, a ja stałabym na wzgórzu jakiegoś malowniczego miejsca – tak w takich okolicznościach można płakać za Scottem.
 


 
 

niedziela, 7 kwietnia 2013

Tak to się kończy.

- Czyli mówisz, że się rozwiodłeś?
- Dwukrotnie.
- To są smutne historie?
- Niespecjalnie.
- Zawsze lubiłeś smutne historie.
- To było pół wieku temu.
Wiedziałem, że pewnego dnia się tu pojawi. Czekałem na moment, gdy zadzwoni domofon, gdy wstanę ze swojego fotela, bardziej ciekawy niż zirytowany. Czekałem na chwilę, gdy patrząc przez oko judasza zobaczę jej upięte włosy, czerwony płaszcz. Zawsze sobie wyobrażałem, że przyjedzie w czerwonym płaszczu.
Zastanawiałem się, o czym będzie chciała rozmawiać, albo czy będzie czegoś ode mnie chciała.
Mógłbym jej szukać, ale podświadomie czułem, że sama się pojawi. Szukanie jej psułoby moją satysfakcję.
- A ten artysta, malarz, jak mu było?
- Markiewicz.
- Zygmunt Markiewicz! W zdrowiu?
- Umarł kilka lat temu.
Oboje jesteśmy starzy. Śmiać mi się chce, z tego jak wyglądamy. Jak balony, z których ktoś wypuścił powietrze. Jak opony, starte po kilku zimach. Jak ogórki, trzymane w słoiku z octem.
- Podobno cię bił.
- Nie pamiętam takich rzeczy.
- A dzieci?
- Dzieci nigdy nie bił.
- Ile mieliście dzieci?
Drgnęła zaskoczona kontekstem mojego pytania. Znałem na nie odpowiedz, ale chciałem dać jej podwójnie do zrozumienia, że jesteśmy sobie tak obcy, że aż nawet nie boli.
- Trójkę. Mam ośmioro wnucząt.
- Wnuki?
- Tak. Najmłodsza kończy dzisiaj dwa lata. Najstarszy ma dwadzieścia osiem. Nieżonaty. Myślę, że jest w związku z męźczyzną.
- O. Rozmawiasz z wnukami o seksie?
- Czasami. Jak chcą. Lubią pytać o moje życie.
Wiem, że rozmawia z nimi także o mnie. Gdy kilkunastoletnia dziewczynka pyta babcię o jej pierwszy raz, ona wspomina mnie. To ja staję przed jej oczami. To ze mną układają się szare wspomnienia. Wyblakłe. Poplamione. Niewidoczne już prawie chwile. Ani mnie to cieszy, ani martwi.
- A ty? Twój syn...
- Mój syn to dziwak. Jak ja. Całkiem się lubimy.
Jej czekająca mina wymusza na mnie opowieść. Pozwalam na to.
- Jest prawnikiem. Żonaty, ale bez dzieci. Wydaje mi się, że nie mogą, ale nigdy o to nie pytam.
- Jak to się stało, że zostałeś ojcem? W listach zarzekałeś się, że nigdy...
- Jak to się stało? Pytasz jak to się stało? Po prostu pewnego dnia. Albo Nocy. Pewnego dnia albo nocy moja dwudziestokilkuletnia żona zaszła w ciążę. Taka oto historia.
- Byłeś od niej sporo starszy...
- O szesnaście lat.
- Dlaczego się rozwiedliście?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Próbuję szukać w głowie kłótni, niezrealizowanych pomysłów, wszystkich rozczarowań. Nie wiem, co zadecydowało.
- Przeze mnie. Nie nadaję się do związków. Nigdy się nie nadawałem.
Wygląda jakby toczyła jakąś walkę. Jakby chciała powiedzieć "nie prawda", ale ostatecznie rezygnuje. Co ona może wiedzieć?
Milczymy. Nikt nie wie, co powiedzieć. Ta cisza nas nie krępuje. Jest przyjemna.
- Napijesz się kawy?
- Poproszę.
Wstaję wolno i ociężale. Nie jestem już taki przystojny. Ona nie jest wcale piękna. Na rękach ma brązowe plamy. Jestem pewny, że nie stanąłby mi, gdyby się rozebrała. Zresztą, na żaden widok by mi nie stanął.
Robię jej kawę z mlekiem i dorzucam dwie kostki cukru.
- Zapamiętałem, że taką lubisz najbardziej.
- To było pół wieku temu.
Rozśmieszyła mnie. Ona też się uśmiecha. Widzę jej sztuczne, nienaturalnie równe, białe zęby.
Pijemy kawę, robi się ciemno. Prawie romantycznie. Mój pokój jest stary i pachnie w nim książkami. Kilka godzin później siedzimy obok siebie, w jakimś starczym objęciu. Takim delikatnym, po prostu czułym. Przytulam się do obcej kobiety. Tak starej jak ja. Tak starej, że nie można być bardziej starym.
- Czujesz się czasami samotnie?
- Tak - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- I ja.
Domyślam się, o co zapyta. Wiedziałem, że o to zapyta w każdej sekundzie tego dziwnego spotkania.
- Mam mały dom. Niewielki. Przychodzi pani, pomaga sprzątać, prać, gotować. Mam psa, kilka kur i kotów.
- Wiem, że masz.
- Masz tu coś, co cię trzyma? Oprócz starości?
- Mam dużo pieniędzy. Możemy je jakoś zużytkować. Koń? Chciałaś mieć konia? Gospodarstwo, wiesz o czym mówię. Moglibyśmy zapraszać gości.
- Och... ani ciebie, ani mnie nie stać już na tyle siły. Pomyślałam że...
Głos ma spokojny. Nie słychać w nim nawet odrobiny smutku, albo żalu. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego.
- Pomyślałam, że moglibyśmy razem umierać. Nie jest dobrze, umierać w samotności.

sobota, 6 kwietnia 2013

Niekonwencjonalne życie.


7:00 Budzę się za późno. Nie idę na pierwszą lekcję. Trudno.

8:00. Kierowca zawiózł mnie tutaj. Słabo.

9:00. Matematyka jest taka nudna.

10:00. Wszystko jest takie nudne.

11:00. Polski jest lepszy. Raskolnikow intrygujący.

12:00. Gdy Linda będzie sławna, zrobi wystawę moich szkolnych rysunków. Wierzę jej na słowo.  

13:00. Koleżanki i koledzy. Grają w "kogo byś wyruchał".

14:00. Linda i Natalia mają dość.

15:00. Jedzenie dzielimy na wszystkich.

16:00. Angielski się zaczyna.


17:00. Ale nigdy się nie kończy.
18:00. Dostać się do domu. Stop. Muzyka.
19:00. To jest najlepszy moment.
20:00. On chce sikać.

21:00. Każdy autostopowicz powinien dbać o wygląd swojego kciuka.


22:00. Pisać, czytać. Bardziej spać.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Już Bukacz Marek nie jest nawet tak męski.

Agyness Deyn - brytyjska modelka o androgenicznej urodzie. Dużo jej zdjęć w sieci.
Zaliczona do " Twarze mody. Modeli Vogue'a."
Do szpiku kości angielska. Charakterystyczna. Zapada w pamięć.


 






Życioudupienie.

Co minutę więcej osób na fejsie.
To znaczy, że zbliża się wieczór albo
Że jest rano, a czas biegnie do tyłu.
Myślisz że jestem pozerem?
Że udaję? Że zgrywam się? Że gram?
Jasne. Nawet aktorzy w teatrach dawno grają.
To chyba, że jednak jest rano.
Rano nie grają.

Mój opis na gg nikogo już nie śmieszy.
Najgorzej, że opisy innych są w podobnym stylu.
Piszę do nieznajomych ludzi, aby umrzeć z miłości.
A oni każą spierdalać. Albo pytają, kim jestem.
Jak ktoś nie umie pisać, to się nie zakocham – nie ma bata.
Błędów ortograficznych nie przełknę.
Nawet jeśli będzie miał dużego
Kota i majątek.
Nie przejdzie. Ortografia to podstawa mojego uczucia.
Ktoś wstawił zdjęcie jak się całuje z psem.
Ci ludzie całkowicie nie mają
Niczego porządnego do całowania.
W domu nie ma słodyczy, więc jem rodzynki.
Są suche, pomarszczone i niedobre.
Zawsze gdy jem rodzynki, przypomina mi się śmierć.
Jutro mam sprawdzian z fizyki
Z drgań, albo fal – kto tam wie.
Jestem zdesperowana:
Wszystko zrobię, by się nie uczyć.
Wpisałam już nawet w google:
„Sejm RP”, a nie wpisuję tego przecież zbyt często.
W znaczeniu dosłownym – nigdy tego nie robię.                           .
Co minutę mniej osób na fejsie.
To znaczy, że zbliża się ranek, albo
jest wieczór a czas biegnie do tyłu.

Brodacz śpi na podłodze.

Przerażenie.

Czasami ogarnia mnie wielki strach.
Trudno wyszukać odpowiednich słów, żeby to nazwać, o ile w ogóle takie istnieją.
Zastanawiałam się nad tym już wiele razy i z tych, które znam, obija się w mojej głowie słowo "możliwość".
Tak, to najlepsze słowo. Lepszego nie znam.

Ten strach jest największy. Niczego się tak nie boję. Pająki, kościotrupy, kościoły, duchy, księża, clowny, wampiry, horrory, wystąpienia publiczne, kary - to wszystko to nic. To nic w porównaniu z łapiącym mnie za szyję, przerażajacym, zapierającym dech w piersiach strachem przez "możliwością". Wykorzystaną, lub nie. Wybór. Mój wybór.

Odkąd przestałam powtarzać bezpiecznie w swojej głowie: zbieg okoliczności, bóg, tak miało być, tak było zapisane, nic nie poradzisz, los, p r z e z n a c z e n i e

to

stach się spotęgował.

Nie mam już do kogo się zwrócić, kiedy coś będzie nie tak. Już nie mam boga, któremu powiem "jest tak, a nie inaczej, bo tak chciałeś". Nie ma już na kogo zrzucić winy.
Jestem sama. Człowiek. Odpowiedzialność. Wybór. Decyzja. Śwadomość.

A decyzje bywają złe.
Decyzje są trudne.
Jak podejmować trudne decyzje?

Albo jak powiedzieć sobie "słuchaj, zawaliłeś, spieprzyłaś sprawę". O ile łatwiej i przyjemniej byłoby powiedzieć: "trudno, los tak chciał".
Ale nie prawda.
To Ty popełniłeś błąd.
To Ty nie rozejrzałeś się w prawo i w lewo przechodząc przez ulicę.
Rozjechała Cię ciężarówka z kapustą, nie dlatego
bo tak
miało
być

ale dlatego, bo popełniłeś błąd. Za który bierzesz odpowiedzialność.
Czy to nie jest przerażające?

wtorek, 2 kwietnia 2013

Fotorelacja. Święta Wielkanocne.



Kolor świąteczny.



Korea wypowiada wojnę Korei.


Daleko do domu.

Morderca.
Mój kciuk. Ich paliwo.
Prima Aprilis.
Rodzina je.
Wędruję.
Jak tu zostać matką chrzestną, gdy się lubi dzieci, a nie lubi Kościoła?

Śmingus.
X factor był fajny. Lubię Grzegorza Hyżego.

Dziadek lubi rosół.
Bu chciałaby pojechać na wyprawę.

Z dedykacją dla A.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Ona. ( Opowiadanie).

           Jest taka piękna.
           Leżę na niej. Na jej pięknym ciele. Władam nią cały. Jest w moich objęciach. W moim posiadaniu. Cała we mnie. Cały w niej. Nigdy nie spotkałem piękniejszej kobiety.
          Jej potargane, czarne włosy są wszędzie. Mam wrażenie, że toniemy w tych włosach. Oczy przymyka w rozkoszy. Wygina się w łuk, zgina, powraca. Wije się jak wąż w sidłach. Moich sidłach jej zbawienia.
          Ale gdy szukam jej oczu, dostrzegam że na mnie nie patrzy. Że nie patrzy na mnie teraz, nie patrzyła na mnie przed chwilą, że nigdy nie będzie na mnie patrzeć. Widzę jej zamglone oczy i wiem, że nie jest moja, choć jestem w niej, choć posiadam ją teraz na własność. Widzę te oczy i czuję, że tylko to ciało do mnie należy, ale jej dusza jest daleko. Nie jest moja. Poruszamy się dalej, w miłosnym takcie na trzy, ale nie mogę oderwać wzroku od jej twarzy, która mi mówi, że rano wyjdzie z tego mieszkania bez słowa. Jak zawsze. Jak za każdym razem.
          I budzi się we mnie złość. Wielka, ogromna złość. Nigdy nie była tak wielka, tak potężna, taka niszcząca. Zaczynam ją nienawidzić. Chcę mieć ją zawsze przy sobie, choćbyśmy mieli umrzeć. Choćbyśmy mieli umrzeć teraz, za chwilę, natychmiast.
          Co on ma, czego ja nie mam? Co to jest i dlaczego każe jej do niego wracać? Gdzie mam to kupić, skąd zabrać, komu ukraść?
Nie wytrzymuję tej presji. Że nie jestem taki. Że nie jestem nim. I wchodzę w nią inaczej, mocniej, brutalniej. I znowu. I znowu. Cały czas. Nie chcę, żeby była taka szczęśliwa, niech ją boli. Niech wie, że ją nienawidzę. Dlaczego mi to robi?
- Przestań – mówi do mnie.
          A ja wiem, że może tak mówić w nieskończoność, ale to nic nie da. Jeśli nie zechcę, nie przestanę. Będą ją krzywdzić. Niech boli. Jestem nad nią. Silniejszy i mocniejszy. Będę tak robić dopóki nie umrze.
- Przestań.
          Otwiera szeroko oczy i patrzy się na mnie, jak nigdy wcześniej. Jej oczy są brązowe, okrągłe. Długie czarne rzęsy, powieki pokryte szarymi cieniami. Zamknięte usta, ściśnięte w rozterce. Czy to jest złość? Co to za uczucie, które ją sprowadza do mnie? Cała skupiona na mnie. Na mojej nagiej osobie.
          Cały się uspokajam. Odprężam. Całuję ją. Jej długą, smukłą szyję, wystające obojczyki, całuję jej piersi, włosy, oczy, policzki, usta. Jest ze mną. Też mnie całuje. Lubi moje ramiona i mój brzuch. Pod powierzchnią jej drobnych palców staję się mały i bezbronny. Coś mi szepcze do ucha, ale nie mogę rozróżnić słów. Są miękkie, delikatne, czułe. Odpływam do miejsc, gdzie gaśnie moja ludzka świadomość.
          Gdy budzę się rano, już jej tutaj nie ma. Na fotelu leżą koronkowe figi. Zawsze czegoś zapomina.