niedziela, 31 marca 2013

Enneagramowa definicja Bu. Siedem.

Jeśli żyjesz, musisz wymachiwać rękami i nogami, musisz skakać, ponieważ życie jest odwrotnością śmierci. A zatem, jeśli siedzisz cicho - nie żyjesz. Musisz hałasować, a przynajmiej twoje myśli powinny być głośne, barwne i ożywione.

sobota, 30 marca 2013

Wiersz.

Tyle razy sobie powtarzam: nie pisz wierszy, nie wyjdzie ci to na zdrowie.
Ale to trochę jak ze śpiewaniem. Śpiewać nie umiem, ale lubię.



Czekanie
Na dwuznaczność słów
Na podczerwień bólu

Czekanie
Na nić nieporozumienia
Na powód bez wojny

Czekanie
Na smak i zapach
Na przepaść i linę i rękę

Czekanie
Na dzień, na noc, na zło
Na teraz, na potem, na zawsze, na płyn do

Czekanie
Higieny

Czekanie
Intymnej

Sowa. ( W poszukiwaniu tatuażu dla siebie)

Dobra sowa nie jest zła.

Brak tolerancji od tolerowanych.

Trochę mnie do martwi.
Siedzę w tym, odkąd poczułem, że to jest istotne.
Że mnie dotyka.
Bo jestem człowiekiem.
Sprawiedliwość społeczna. Równość. To hasła, które w szczególny sposób mnie dotyczą. W szczególny sposób jestem na nie wrażliwy.
W moim idealnym świecie, wszyscy mamy takie same szanse. I prawa. Bez względu.
Na to wszystko, co pewnie znacie. Ale wymienię jeszcze raz. I będę wymieniał do końca świata.

Bez względu.
Na płeć
Na kolor skóry
Na wyznanie
Na głoszone poglądy
Na orientację seksualną
Na tożsamość płciową
Na wygląd
Na język
Na narodość

I uważam to za słuszne. I godne walki. Ale.

Bu często powtarza: "uważaj na ideologie, bo ideologie są niebezpieczne". ( Czy walka o prawa człowieka to już ideologia? )
Każda wielka ideologia prowadzi do złego. Do wojny.
A przecież oni chcieli zbawić świat. Mieli pomysł. Pomysł miał prowadzić do dobra.
Jezus nie myślał o wojnie trzydziestoletniej i ośmiu milionach ludzi którzy w trakcie niej zginą ze względu na czyściec, który według jednych jest, a według drugich nie. Albo ze względu na ilość sakramentów. Nie wiedział, że w jego imię się pozabijają. Nawzajem. Bez litości.
Podobnie z komunizmem.
Możemy obwiniać Marka i Engelsa za błędy Hitlera i Stalina?
Chcieli dobrze. Ale mieli ideologię, a za ideologię ludzie się zabijają.

I dlatego trochę temu wszystkiemu nie ufam.
Bo homoseksualiści nie są lepsi. Ani gorsi.
Tymczasem na fejsie aż roi się od stron typu "promocja homoseksualizmu" gdzie raz po raz padają teksty, czasem dość odważne, skierowane przeciwko heterykom. Niby zabawne, bo nowe, bo ciekawe. Ale czy to nie jest przypadkiem niebezpieczne? Czy nie budzi się nienawiść? Nienawiść w drugą stronę?
Teraz ma formę żartu, a co będzie kiedyś?
Szala wagi spada po drugiej stronie.
A przecież chodzi o to, żeby stała równo.
Przecież o to cały czas walczę? O to my wszyscy walczymy. Prawda?

Przypomniała mi się historia, którą ostatnio usyszałem od Bu.
Jakoś dzień po łódzkiej manifie powędrowała za zajęcia warsztatowe do pani Izabeli Desperak.
W łódzkiej krytyce politycznej.
O Świetlicy Krytyki Politycznej kiedy indziej, zależy mi tylko na jednej sytuacji.
Bu dostała ćwiczenie:
Bardzo uogólniając ( bo nigdy do końca nie wiadomo) społeczeństwo to w 80 procentach osoby heteroseksualne, a w 20 homoseksualne.
Wyobraźmy sobie, że proporcje te zostaną zamienione. Tym razem 20% to hetero, a aż 80 to homo. Co się zmieni?
Bu zaczęła wyliczać:
- na wycieczkach szkolnych pokoje tylko dwupłciowe
- idąc na imprezę, rodzice chętniej puszczą dziewczynę z chłopakiem, niż inną dziewczyną
- w kinach fimy o gejach i lesbijkach i od czasu do czasu wątek hetero
- w sejmie większość posłów to homoseksualiści, tylko jeden gdzieś z boku to heteryk
- cenzura na obowiązujące teraz lektury
i tak dalej i tak dalej.
W tym momencie prowadząca podsuwa pomysł:
- A nie uważasz, że społeczeństwo byłoby bardziej tolerancyjne i otwarte?

NIE! Nie uważam.
Nie ważne jak sie podzielimy. Na białych i czarnych. Na wysokich lub niskich. Zawsze wygrywa większość. I w świecie, gdzie panowała by homonormatywność, hetero byli by tak samo dyskryminowani jak teraz geje.  Nic by się nie zmieniło.
Oprócz miejsc, które zajmują poszczególni ludzie.
Bo to tak działa. Nie ważne kim jesteśmy, byleby mieć większość. Władzę. I zniszczyć innych. Bo tak. Bo są inni. Bo inność nie jest nasza. Jak coś jest inne, to trzeba to zgładzić.

Nie wierzę, że homonormatywne społeczeństwo byłoby bardziej toleracyjne. Byłyby takie same heterofoby jak teraz homofoby.

Dość już tej propagandy! Odnajdzmy jakiś środek.
Dążmy do tego, żeby waga społeczna trzymała poziom.
I nie przechylała się w żadną stronę.

piątek, 29 marca 2013

Wrzuta.

Bu to pozerka.

Ukraina. Daczego nie lubię szkolnych wycieczek.

           Tydzień temu byłam na kresach wschodnich. I właściwie tyle, jeśli chodzi o podróżowanie. Spędziłam fantastycznie czas, bawiłam się dobrze, autokar był wygodny, ludzie zabawni, przewodnik interesujący, ale... no właśnie. Spróbuję wytłumaczyć moje wielkie, ukraińskie "ale".
           Niby byłam we Lwowie. Chodziłam po starówce, zwiedzałam fabrykę czekolady, piłam lwowską kawę i zajadałam się ciągnącymi i zaklejącymi buzię krówkami. Niby poczułam antagonizmy z przeszłości. Dowiedziałam się o historii Lwowa, o tym, że kiedyś był częścią Polski. Dlaczego nie jest. I dlaczego Polacy i Żydzi stanowią teraz tylko kilka procent mieszkańców miasta.
          Niby tak, ale... ale tego nie poczułam. Nie dotknęłam. Nie uścisnęłam mu ręki.
          Lubię jeździć na własną rękę. Widzieć mapę i obserwować mijane miejscowości. Liczyć kilometry i stresować się trasą. Lubię wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego. A jeśli jeszcze do tego wszystkiego dokładam do tego własną energię, jak na przykład jazda rowerem, to wtedy dopiero czuję, naprawdę czuję, że podróżuję. Że zmieniam swoje geograficzne położenie.
          Tymczasem na wycieczkach wszystko jest podane na tacy; gotowe. I podróżowanie traci swój urok. Bo gdy za kilka lat ktoś zapyta mnie czy byłam we Lwowie, pewnie na chwilę się zawaham.W końcu zobaczę gdzieś we wspomnieniach operę lwowską, albo hotel Warszawa, ale nie będzie to takie czyste i takie moje, jakby ktoś mnie pytał, czy byłam na Helu. Pamiętasz, Anetko Hel? Siła naszych mięśni nas tam zabrała. Będę pamiętać zawsze, a Ty?
          Koniec narzekania. Może po prostu powinnam to oceniać innymi kategoriami? Podróż na wschód jeszcze przede mną ( może w wakacje autostopem?) . Namiot, może tania kwatera w cenrum miasta? Lipcowym wieczorem przez średniowieczne uliczki... Opowiem komuś, kto będzie tam ze mną, wszystko co udało mi się zapamiętać od niesamowitego przewodnika Igora.
          Zdjęć będzie mało. Większość z pierwszego dnia ( czyli z podróży), bo drugiego aparat tymczasowo zaginął ( dzień najbardziej intensywny i najciekawszy) i trochę z trzeciego ( śnieżyca i powrót do domu).
          Podsumowując: Lwów, czekaj na mnie, jeszcze do Ciebie wrócę.


Sara, Radosław, Malwina, Natalia i Artur przy korycie. Lubimy jeść. Karczma Bida.


Bu i Natalia w objęciach Zamościa.

Malwina i trudny wybór magnesu na lodówkę.
Wszyscy razem na Orlętach Lwowskich.
Ludzie.
Johny Bravo czyli Radosław. Ps. Zrobiłam Ci retusz twarzy, żebyś był bardziej przystojny.

W Zamościu na moście.




O podróżach na gapę, czyli to co trampy lubią najbardziej.

           Naprawdę to uwielbiam. Podróżowanie stopem łączy w sobie kilka niesamowitych zalet. Jest tanie ( a właściwie darmowe), jest ekscytujące ( albo niebezpieczne) i spontaniczne ( więc człowiek czuje się wolnym).
           O tym, że "hitchhiking" jest dla mnie, dowiedziałam się zaraz po obejrzeniu filmu "Into The Wild", który polecam, który kocham, który jest długi, który ma niesamowity soundtrack i który zawiera w sobie historię Aleksandra Supertrampa, o którym kiedy indziej, bo to długi temat. W skrócie to osoba, którą podziwiam; mimo wielu kontrowersji, które wzbudza. Lubię go za brak wielkich ideologii. Lubię go za prostotę szukania swojego życia. Bez wielkich słów. Bez wielkich odkryć. Bez wielkich książek. Nie uczy nikogo, jak żyć. Może jedynie podrzuca w górę jedno zdanie, które zapisał już pod koniec swojego życia na Alasce "happiness only real when shared". Bardzo się z nim zgadzam. I bardzo chciałabym pojechać na Alaskę.
          Przez cały marzec do szkoły jeździłam stopem. Zaoszczędziłam na miesięcznym, poznałam kilku fajnych ludzi i zawsze (!) byłam szybciej w domu, niż gdybym jechała naszymi wiejskimi busami, które jeżdzą raz na dwie godziny. Albo trzy. Albo cztery.
         Spostrzeżenia? Najlepiej jest mi łapać w stronę miasta tak pomiędzy siódmą a jedenastą. Wtedy jedzie najwięcej aut i właściwie nigdy nie czekałam dłużej niż dziesięć minut ( naprawdę). A często zdarzało się tak, że wychodziłam z domu, wyciągałam kciuk i od razu pierwsze auto zatrzymywało się tuż przed moim domem ( czego jednak staram się unikać, bo moi rodzice nie wiedzą, i lepiej żeby się nie dowiedzieli ).
          Gorzej jest jechać z miasta na wieś. Im więcej aut tym mniejsza "odpowiedzialność". Myślą sobie " a to ktoś inny się zatrzyma". Lepiej gdy pada deszcz. Albo śnieg. Wtedy włącza się kontrolka "litość".
          Dobrze jest też gdy jestem sama, ewentualnie gdy jedzie ze mną koleżanka. Z kolegą było już gorzej, ale i tak zamknęliśmy się w czasie pół godziny czekania.
          Ludzie są różni. Czasami rozmowni, a czasami nie. Niektórzy mają wypasione auta, inni stare, zdezelowane ciężarówki. Lubię z nimi rozmawiać. Czasami chcą o sobie opowiadać. Był kiedyś taki starszy pan, który zaraz po 89 roku założył firmę z szyldami i pieczątkami. Mówił, że to był jego czas, że wykorzystał go najlepiej jak mógł. Opowiadał, że ta praca to całe jego życie. A teraz firmę przejmują synowie. Że jest bardzo szczęśliwy. Mówił, że trzeba w siebie wierzyć i działać. I że stanie w miejscu to najgorsze, co człowiek może zrobić. Zawiózł mnie pod samą szkołę. Poczciwy człowiek.
          Inni lubią żartować. Z różnych rzeczy. Najczęsciej żartują z polityków. Ale też z pogody, telewizji, z życia i ze mnie. Rzadziej z siebie. Są i tacy, którzy żartują z boga.
         Jeszcze inni mają mnie kompletnie gdzieś. Przez całe dwadzieścia minut rozmawiają przez telefon i nie odpowiadają na moje "dzień dobry" ani "dziękuję". Są zazwyczaj zapracowani i zmieniając biegi, wypada im czasami telefon. Wtedy prawie wjeżdzają do rowu. Gdy szukają telefonu na wycieraczce, ja podtrzymuję kierownicę. Potem pytają, gdzie mnie wysadzić, albo po prostu wyrzucają gdzie popadnie. Takich też lubię.
         Był też facet, który jechał z dzieckiem do Warszawy na konkurs. Przeszło mi przez głowę, aby jechać z nimi do stolicy, bo bardzo sympatyczni ludzie, ale zdecydowałam się jednak pójść do szkoły. Musiałam napisać sprawdzian z fizyki, z którego i tak ostatecznie dostałam jedynkę.
         Często poprawiają mi humor. Jest siódma rano. Jest ci zimno i czeka cię dziesięć godzin w szkole. A tu nagle zatrzymuje się lśniąca, czarna beemka z trzema przystojniakami w środku. Śmieją się i gadają sprośne dowcipy. A ja na przekór im oczekiwaniom, zamiast się zawstydzać, opowiadam jeszcze sprośniejsze. Jedziemy z przekroczoną prędkością i wymieniamy się telefonami. Na szczęście nikt nie wpada na pomysł, żeby jednak do kogoś zadzwonić.
         Czasami są to starzy znajomi, albo rodzina. Albo znajomi rodziców. Zastanawiam się, czy prosić ich o to, by nie chwalili się kogo zabrali na gapę, ale nigdy tego nie robię. Rozmawiamy o mnie. O tym, gdzie pójdę do szkoły i dlaczego. I jak jest w liceum. I że nie ma pracy. I czy przemyślałam swój humanistyczny wybór, bo będę bezrobotna. Ale żebym się nie martwiła, bo i tak ucieknę za granicę. I że mam pozdrowić mamę i tatę i o coś zapytać. Ale rzadko pamiętam, o co.
        Ostatnio pojechałyśmy z Lindą do Sochaczewa ( pod Warszawę) żeby zrobić pewnej osobie niespodziankę. Stanęłyśmy w Łodzi na ilucy Strykowskiej. Zatrzymało się ciężarowe auto i facet powiedział, że jedzie do samego Sochaczewa. Cała akcja zajęła nam dwadzieścia minut. Czy to jest takie banalne, czy ja mam po prostu takie fantastyczne szczęście?
       Opowiadał o tym, że jak go zęby bolą, to sobie wyrywa. I że nigdy nie chodzi do dentysty ( jak się uśmiechał, to było widać puste miejsca po zębach). I że czasami zasypia w trakcie drogi. A potem sie budzi i jest już prawie na miejscu. Że to takie pół drzemki. Średnio chciało mi się mu wierzyć, ale na wszellki wypadek prowadziłam z nim grzecznościową pogawędkę ( Żeby nie zasnął). Polityków nienawidzi. I tych co gadają w radiu też. Właściwie lubi tylko muzykę.
      Nie mogę się doczekać wakacji. Mamy z Lindą mały plan pozwiedzania Polski stopem. Dwa tygodnie z plecakami. Namiot, śpiwór i czas. Z ilu miast udałoby nam się przywieźć pocztówki? Ile osób mogłybyśmy poznać? Ile usłyszeć historii? Ile przeżyć przygód?
               Na koniec chciałabym podziękować wszystkim dobrym kierowcom, którzy zatrzymują się, gdy widzą takie zgredki jak ja. Jesteście niesamowici i fantastyczni. Uwielbiam was i wasze historie. Do zobaczenia na trasie!




czwartek, 28 marca 2013

Jutro ukrzyżują Chrystusa.


Upstairs in bed, with my ex boy,
He’s in a place, but I can't get joy,
Thinking on you in the final throes, this is when my buzzer goes




Mały.

Gdy byłem mały, to miałem w przedszkolu kolegę, który się nazywał Łukasz i nie lubił jeść.
Najbardziej nie lubił jeść mięsa.
Dlatego wkładał sobie kotlety do kieszeni.
A potem było leżakowanie i on leżakował z kotletem w kieszeni.
Zasypiał.
A ja nie.
Nigdy nie spałem w przedszkolu.


Buty.

Moje buty były ze mną tak daleko.
Zwiedziły Łotwę, Ukrainę i Francję.
( Wielkiej Brytanii nie zwiedziły - nie wiem, czemu ich nie wzięłam. )
Były ze mną w Gdańsku, w Krakowie, w Warszawie, w Łodzi, w Poznaniu
( W Bieszczadach nie były, bo nie są górskie )
W nich oświadczyłam się komuś o inicjałach J.F. ( chociaż pierścionek był papierowy)
W nich się całowałam. Ale nie w tym o inichałach J. F.
Żul w parku krzyczał za nimi "żółtko, gdzie jest białko?"
W nich zwiedzałam teatr ( ale jak się włamywałam to ich jeszcze nie było)
To one były głównymi przedmiotami w "Object Theater".
Były drogie, ale i tak popękały. Właściwie wcale nie są ładne, bo mają dużo zadrapań. Schodzi farba.
Ale zawsze wygodne. Wszędzie bym w nich doszła ( Ale na Broad Peek lepiej nie)
Były ze mną podczas pierwszego razu
w domu literaury ( ale nie napisałam w nich żadnego opowiadania)
Moje buty są jak Bu i Marek. Chodzą razem i wcale nie śmierdzą.
Podobni, ale zawsze poznam, który to który.
Bo jeden jest lewy.
A drugi prawy.
Nigdy się w nich nie przewróciłam na lodzie(A Natalia powtarza, że co to za zima, żeby się nie przewrócić).
Zawsze wiązane czarnymi sznurówkami. ( Z żółtymi wyglądały źle)
Kupiłam je w drugiej klasie gimnazjum. Teraz jestem w liceum. Też drugiej.
Przeżyły niecałe cztery lata. A myślałam, że przynajmniej pięć.
Zwisały z różnych mostów, murów, wnęk i parapetów. Z moimi nogami w środku. Niezmiennie.
Pastowałam je przeźroczystą wazeliną, ale potem Gosia kupiła mi żółtą pastę. Byłam bardzo szczęśliwa.
Kopałam nimi piłkę. I biegałam na odjeżdzające autobusy. Które odjeżdzały. Albo innym razem nie.
Najlepiej wyglądają do spodni, ale nosiłam je też do sukienki. Wtedy mama krzyczała, że wyglądam jak wieśniak. Odkąd moje buty pamiętają - mieszkam na wsi.
Nie można się przywiązywać do rzeczy, ale bardzo je lubię.
One natomiast lubią moje wielkie swetry i kolczyki w arbuzy.
Mnie też. Bo jak by to mogłoby być, żeby mnie miały nie lubić?
Byłam w nich na manifie. I zna je Gazeta Wyborcza, bo robiła mi wtedy zdjęcia.
Udzielałam w nich wywiadu a propos roli płci w społeczeństwie. I zjeżdzałam na sankach.
Byłam w nich na wagarach. Na przykład na tych, na których spłynął mi makijaż piwem. ( Natalia pamięta )
Paliłam w nich. Różne rzeczy. I różne rzeczy opowiadałam. Znają tyle histori...
Pewnie wdepnęły w różne gówna. O niektórych mnie informowały, a o niektórych nie.
Dobre buty to takie, które nie poskarżą się na każde możliwe gówno.
To są po prostu buty, którym się bardzo chce.
Jak mnie.
Ale mnie rzadziej.
I po to je mam. Żeby mnie ciągnęły za nogi do przodu.









Andrej Pejiac

Najprawdopodobniej najpiękniejszy trans (?), jakiego widziałam.

Andrej Pejiac - androgeniczny model, pochodzi z Bośni i Harcegowiny, obecnie mieszka w Australii. Jednych obrzydza, drugich zachwyca.

Przypomina trochę Madoxa, ale jest od niego zdecydowanie piękniejszy. I ma ostrzejsze rysy twarzy.
Obecnie ( o ile wierzyć angielskiej Wikipedii ) jest w związku z projektantem mody, Rembrandtem Durandem. Jego chłopak zwraca się do Andrieja "ona", ale sam model wyjaśnia że nie jest ani kobietą, ani  mężczyzną, bo nie identyfikuje się z żadną płcią.

Kobieta? Mężczyzna? Gej? Transgener? Transeksualista?
I dlatego właśnie istotna jest literka Q, nieraz zapominana w skrócie LGBTQ.





wtorek, 26 marca 2013

Prawo

            Pamiętacie najpiękniejsze wspomnienie ze swojego dzieciństwa? Układa się ono w mojej głowie jak okładka książki, która skończyła się zbyt szybko. Czasami brak zakończenia powoduje, że wcale nie chcę jej otwierać. Oglądam okładkę, a na okładce jesteśmy w czwórkę. Ja, moi rodzice i Sawa. Miałem sześć lat i pojechaliśmy w góry. To był piękny, kolorowy październik, bardzo ciepły i przyjemny. Pamiętam moje buty, pierwsze górskie buty w życiu. Byłem z nich ogromnie dumny.
           Natknęliśmy się na Sawę całkiem przypadkiem. Stała obok śmietnika i popiskiwała cichutko. Gdy mama Karolina podeszła do niej, okazało się, że na sierści pozostał ślad po niedawno zdjętej obroży. To był owczarek niemiecki, całkiem młody, jak nam się zdawało. Cały się trząsł. Było ciepło, więc nie rozumiałem, dlaczego tak się trzęsie.
- Z tęsknoty – powiedziała mama Ola.
           Sawa oparła się o moją nogę i w ten sposób zostaliśmy przyjaciółmi.
           Pamiętam, że zawsze chciałem mieć psa i wzruszały mnie wszystkie niesamowite opowieści o czworonogach bohatersko wracających do swoich właścicieli. „Pies który jeździł koleją” stał się natychmiast moją ulubioną książką. Żona śmieje się ze mnie, że nie muszę jej czytać naszym dzieciom, bo umiem ją na pamięć.
          Mieszkaliśmy w tych górach w drewnianym domku, z widokiem na jezioro. Wieczorami spacerowaliśmy wokół niego. To była nasza rodzinna tradycja. Mama Karolina i Mama Ola podrzucały mnie do góry za ręce. Sawa biegała dookoła, od czasu do czasu wskakując do jeziora, w którym tonęło czerwone słońce. Byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie.
                                                                           *

           To, że wychowywałem się w rodzinie jednopłciowej nie miało dla mnie większego znaczenia do czasu, gdy skończyłem dziesięć lat. Wcześniej zdarzały się różne nieprzyjemne wydarzenia, jak to, że mama Karolina nie mogła przychodzić na wywiadówki do szkoły. Moja wychowawczyni mówiła, że przyjaciółka mamy nie jest od tego, aby przychodzić na zebrania. Ponieważ mama Ola pracowała popołudniami, było to dosyć kłopotliwe. Ale takie historie były nieliczne. Właściwie nie widziałem w tym niczego nadzwyczajnego.
           Od małego chłopca byłem bardzo otwartym i wesołym dzieckiem. Dość wrażliwym, ale lubiłem świat i wszystko co z nim związane. Nie miałem problemów z nauką i interesowałem się wieloma rzeczami na raz. Obie mamy umożliwiały mi rozwijanie swoich pasji, ale to z Karoliną najczęściej jeździłem na nartach, łyżwach, rowerze i na wszystkim, czym się dało. Z biologiczną mamą, Olą najczęściej czytaliśmy książki, rozmawialiśmy na poważne tematy, pokazywała mi teatry, muzea i inne miejsca, dzięki którym teraz wykładam Historię Sztuki na Uniwersytecie w Łodzi. Obie kochałem tak samo mocno, choć w inny sposób.
           Wydarzenia z roku dziewięćdziesiątego popsuły wszystko, co miałem. Los zabrał mi jedną mamę. A drugą i psa zabrało mi państwo.
Choroba mamy Oli to jedna linijka wielkich znaków zapytania. Pamiętam ten okres jakby przez mgłę. Niby wiedziałem, że coś jest nie tak, ale właściwie wszystko pozostało takie samo. Zwłaszcza pod koniec, gdy mama była już w domu. Wyglądała na słabą i zmęczoną, ale uśmiechała się do mnie i kazała się dużo uczyć i być dobrym chłopcem.
           Potem umarła.
           I piekło, które musiałem przeżyć było spotęgowane potrójnie. Straciłem całą rodzinę, cały świat. Pani w garsonce śmierdząca papierosami złapała mnie za rękę i zabrała od mamy Karoliny. Wrzeszczałem na cały głos, żeby mnie zostawiła w domu. Że tam jest mój dom. Że tam mam psa. Że mam rodzinę. Że moja druga mama się mną zajmie, bo bardzo mnie kocha.
- Musimy już iść – powiedziała kobieta. Bardzo głośno płakałem. Do dzisiaj słyszę ten płacz, jakby nigdy się wewnętrznie nie skończył. Jakby jego kontynuacja była ze mną zawsze. Gdy jestem sam, albo gdy mam gorszy dzień, to wszystko mi się przypomina.. Gra w mojej głowie, jakby był muzyką. Najbardziej dramatyczny dźwięk, jaki świat mógłby usłyszeć. Teraz jestem ojcem i mężem, ale płacz nie zniknął. O czymś takim nie da się zapomnieć.
           Mama tłumaczyła mi wszystko bardzo dokładnie i spokojnie, ale nadal nie mogłem pojąć tej sytuacji. Nie mogłem niczego zrozumieć. Dlaczego wszystko tak nagle się zmieniło? I dlaczego wieczorami jestem sam?
- Nie jesteś już moją mamą? – pytałem ją, a ona musiała panować nad emocjami, ale nie zawsze jej się to udawało.
- Oczywiście, że jestem. Byłam, jestem i zawsze będę. Po prostu nasze prawo w Polsce nie pozwala mi nią być. Muszę powypełniać różne papiery i podpisać kilka dokumentów. To nie potrwa długo i za jakiś czas wrócisz do domu. Sawa bardzo za tobą tęskni.
           Adopcja przedłużała się w nieskończoność. Moja mama nie miała pierwszeństwa, bo stanowiłaby rodzinę niepełną. Pierwszeństwo mieli inni ludzie. Ci z pełnych rodzin. Mama Ola nie miała rodziców, więc o adopcję zaczęli się starać rodzice Karoliny. Wszystko to trwało bardzo długo.Placówka w której mieszkałem utrudniała mi kontakty z mamą. Sądy, rozprawy, apelacje. Do domu wróciłem dwa lata później.
           Nic nigdy nie było takie jak wcześniej.
           I dlatego nie otwieram albumu wspomnień, które nazywa się „moje dzieciństwo”. Na końcu spotkałbym czarne kartki, a niektórych w ogóle by brakowało. Oglądam tylko okładkę. Jesteśmy w czwórkę nad jeziorem, w którym topi się czerwone słońce. Sawa biega dookoła. Byłem takim szczęśliwym dzieciakiem.

sobota, 23 marca 2013

Czasami wspominam M.

Osiem miesięcy temu mój brązowy kalendarzyk nie był przemoczony.
Osiem miesięcy temu miał czyste białe kartki, zapisane wyraźnie zielonym atramentem, pełne wzniosłych zdań o życiu.
Osiem miesięcy temu leżąc w łóżku, zgasiwszy lampkę myślałam o tym, że czuję się niedotykana.
Osiem miesięcy temu miałam głowę pełną kolorowych marzeń. Pragnęłam wyruszyć w podróż dookoła świata z plecakiem pełnym niczego. Lub w innej wersji – z torbą wypchaną chałwą turecką.
Osiem miesięcy temu na drzwiach w moim pokoju zawiesiłam karteczkę z napisem „colour my life with the chaos of trouble”.
Osiem miesięcy temu błagałam wszystko, co podejrzewać mogłam o metafizyczne siły o jakąkolwiek, najmniejszą nawet obietnicę skrzydeł.
Osiem miesięcy temu chciałam latać.

I wtedy pojawił się M.

Bob ma problem.

          Takie historie nigdy się nie zaczynają i nigdy się nie kończą. Takie historie to strach, a strach nie ma początku, a tym bardziej końca.
- Zacznijmy od tego, jak dawno temu zachowanie Boba zaczęło panią niepokoić.
„Od zawsze” – myślę, ale nie mogę powiedzieć tego na głos.
- Od roku.
- Wydarzyło się coś wtedy?
          Patrzę na lekarza. Jest jedną z tych osób, na które patrzysz i od razu wiesz, a przynajmniej twoja podświadomość mówi ci, że wszystko będzie dobrze.
- Czy wydarzyło się coś nadzwyczajnego? Coś co mogłoby wpłynąć na życie Boba?
         Czy jest przystojny? Zdecydowanie. Mógłby uchodzić za idealnego faceta. Jest wysoki, postawny, w kwiecie wieku. Kobiety szaleją za takimi mężczyznami. Wysokie czoło, ostro zarysowane kości policzkowe, jednodniowy zarost, profesjonalne okulary. Pewny siebie, opanowany, najprawdopodobniej – zamożny. Z pewnością po kieliszku wytrawnego wina staje się dowcipny, a może nawet odważnie seksowny.
- Proszę pani?
- Tak – odpowiadam – rok temu zmarła nasza matka.
- Czy Bob był z nią szczególnie związany?
- Nie wiem. Kochał ją bardzo. Ja też ją kochałam. Dla każdego był to spory cios. Umarła nagle i niespodziewanie. Nie mogliśmy się do tego przygotować. W chwili śmierci była młoda i piękna. Bob nie mógł sobie poradzić z jej stratą.
- Proszę rozwinąć myśl.
- Dziwnie się zachowywał.
- Co ma pani na myśli?
- Każdy przeżywa śmierć bliskiej mu osoby na swój sposób. Ja sporo płakałam. Bob nie wypuścił z oczu ani jednej łzy. Zawsze był zamknięty w sobie, ale nigdy do tego stopnia.
- Jak wyglądały tygodnie po śmierci państwa matki?
- Wydawało mi się wtedy, że Bob nie przejął się tą sprawą. Powiem więcej – miałam mu nawet za złe, że tak szybko poradził sobie z żałobą. Zaczął nowe życie. Wyglądał na dość szczęśliwego.
- A jednak powiedziała pani, że zachowywał się dziwnie?
- Bob nie chodził na lekcje religii od czasów szkoły średniej. Nie czytał książek. Nie interesował się teologią. Ten temat był mu obojętny. Nagle stał się ortodoksyjnym katolikiem. To było dziwne.
- Może potrzebował pomocy i próbował odnaleźć ją w bogu? Nie próbowała pani tłumaczyć sobie to w ten sposób?
- Próbowałam. Oczywiście, że próbowałam. Z tym jednak, że to przerodziło się w obsesję.
- Co na to sugerowało? Jak często praktykował wiarę?
- W Kościele pojawiał się średnio kilka razy na tydzień. Nawiązał bliski kontakt z proboszczem. Kilka razy, gdy bez pukania weszłam do otwartego mieszkania, zastałam go na rozgorączkowanej modlitwie. Panie doktorze, on cytował fragmenty Biblii w zwykłej rozmowie.
- Nie szukała pani wtedy pomocy specjalisty…Dlaczego?
- Pomyślałam, że tego potrzebuje. Przyzwyczaiłam się. Tak naprawdę nic złego się nie działo. Wyglądał na szczęśliwego, ale do czasu…
- Do czasu? Kiedy sytuacja uległa zmianie?
- Nie powiem dokładnie. Dwa miesiące, może trzy. Po tym czasie zmienił religię.
- Jak to zmienił? Próbowała pani z nim o tym porozmawiać?
- Oczywiście, że próbowałam. Nigdy nie pozwalał mi na tego typu rozmowy. Bardzo się denerwował, gdy wspominałam o Bogu. I sytuacja stała się dramatyczna, gdy… - tutaj urwałam, bo zaczęłam wspominać o zdarzeniu, o którym nie zamierzałam wspominać. Nie wiem, jak to się stało, że lekarz sprowokował mnie do opowiedzenia tamtej historii – gdy uderzył mnie w twarz z otwartej dłoni.
- A więc był agresywny?
- Ten jeden raz.
- Dlaczego to zrobił?
- Zażartowałam z niego. Nie pamiętam, co dokładnie powiedziałam.
- Z niego, czy z Boga?
          To było dobre pytanie. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Z Boga.
- Powróćmy do historii. Bob kilka miesięcy po śmierci matki z ortodoksyjnego katolika stał się…
- Jeszcze bardziej ortodoksyjnym muzułmaninem.
         Lekarz napełnił płuca powietrzem i oparł się wygodnie o zagłówek swojego fotela. Oprócz niesłabnącego spokoju do emocji, które pokazywał na swojej twarzy mogę zaliczyć także lekkie zdziwienie.
- Co działo się dalej? Jakie zmiany zaobserwowała pani w zachowaniu brata?
- Niewiele mogę panu powiedzieć. Odciął się od nas. Nie kontaktował się z żadnym członkiem rodziny.Urodziłam dziecko, miałam wiele własnych problemów…
         Zdałam sobie sprawę, że próbuję się tłumaczyć. Nie spodobało mi się to. Nie czułam się winna i nie rozumiałam dlaczego odpowiedziałam w ten sposób.
- Nie dochodziły do pani żadne wieści?
- Dochodziły. Głównie dlatego, bo wciąż pracował w tej samej firmie. Po kilku tygodniach zauważono go w synagodze.
- To znaczy, że porzucił islam?
- Nie do końca, doktorze. Widywano go także w meczecie i kościele.
          Czekałam, aż zrobi to na nim odpowiednie wrażenie, a potem ciągnęłam dalej
- Kilka miesięcy później zaczęto widywać go także w jedynej w naszym mieście Pagodzie, a także we wszystkich większych domach modlitwy. W pewnym momencie zmienił swój wygląd.
- W jaki sposób?
- Zależy do którego miejsca akurat chodził. Jako żyd miał długą, sztuczną brodę na przykład. Był misterny do tego stopnia, że zakupił nawet, za nasze wspólne pieniądze, które mieliśmy rozdzielić po śmierci mamy, maskę.
- Maskę?
- Tak. Była to najlepszej jakości maska. Idealnie imitująca prawdziwą skórę człowieka. Gdy ją zakładał był nie do poznania.
- W jaki sposób więc poznała go pani?
- Śledziłam go.
          Odezwa się telefon. Mężczyzna odbiera go natychmiast. Zapisuje coś na białej kartce, a potem patrzy na mnie spojrzeniem, które nie jest rozkazem, a zachętą, słodką i miłą „proszę kontynuować”. Wykonuję je jednak jak rozkaz. Natychmiast.
- Starałam się policzyć wszystkie wyznania jakie praktykował Bob. Było ich dwanaście. Większość skrajnie różna od siebie. Wydaje mi się jednak, że w ostatnich dniach mogłoby być ich zdecydowanie więcej.
- Dziękuję pani, bardzo mi pani pomogła.
          Ściskam jego dużą, miękką dłoń i wychodzę z gabinetu. 

Marek mówi, że chce taki tatuaż.

O tym, czego (kogo) potrzebuje Bu.

DogaBo GaboDo

Proszę.
Daj mi.
Go.
Teraz,
Proszę.
Boże.
Proszę.
Daj mi
Go.

Jestem taką głupią dziewczynką. Taką głupią.
Nie mam nawet swojego wozu. Swojego wozu.
Mogę śpiewać nie swoje piosenki. Nie swoje.
I nigdy nie przeczytałam Biblii. Biblii.

Proszę.
Oddaj mi.
Go.
Już.
Proszę.
Boże.
Proszę.
Oddaj mi.
Go.

Błagam, bo zbutwieję, jak liście. Jak liście.
Już nic mi nie zostało, daj mi go. Daj go.
Nie czytam żadnych książek. Żadnych książek.
Nie ma już dla mnie ratunku. Ratunku.

Boże.
Zabierz go.
Proszę.
Zabierz.
Go.
Proszę.
Zabierz ode mnie.
Zabierz mi go.

Za suki z Orinoko, za damy z Alabamy.
Za wszystkie kobiety i ich priorytety.
Za cioty i ich sztuczne włosy.
Za wniebowstąpienie, za Ciebie.

Zabierz go.
Oddaj mi go.
Zabierz go.
Oddaj mi go.
Zabierz go.
Kurwa, czy Ty nie możesz go zabrać?
Raz jeden mi go oddaj.

Fragment opowieści życiowej Heleny.

          Uciekłam z domu, mając szesnaście lat. Słodka szesnastka. Jasne włosy, w kolorze miodu, pszenicy, chleba czy innego jedzenia. Chude, długie nogi. Czerwona chustka na głowie. Okulary. Bajeranckie. Zajebiste. Najlepsze. Miałam kurtkę skórzaną i pełno pomysłów na tatuaże. Uciekłam z domu, w znaczeniu wyszłam na ulicę przed domem i postawiłam swój kciuk do góry. Tuż przed moim najlepszym domem, jaki miałam, jaki jakiekolwiek dziecko mogłoby mieć zatrzymała się stara ciężarówka i facet zapytał, czy zrobię mu loda. Powiedziałam, że nie, ale i tak pozwolił mi wsiąść do środka.

Marek Bukacz po raz pierwszy - ostrożny. Spowiedź.


Nie pytaj, kim jest Marek
To jakbyś pytał, kim jestem ja.
A ja ci przecież odpowiem,
Że mam psa

Nie pytaj, jaki jest Marek
To jakbyś pytał, jaka jestem ja
A ja ci przecież odpowiem
Że nie mam dużych piersi

Nie pytaj, czy Marek jest zajęty
To jakbyś mnie pytał
Co będziemy robić w kinie
Albo w sobotę

Nie pytaj, czy się z Markiem lubimy
Nie mamy wspólnych wierszy
Nie spotykamy się kreatywnie
Tylko autorsko, czasami

„Czy gdybym z tobą sypiał,
To byłby to seks czy masturbacja?”
Wasze żarty są podobne.
Ale jego śmieszą mnie dłużej

( końcówka egoistyczna)


Imie i nazwisko autorki dość istotne

O teatrze.

           Moje pierwsze spotkanie z teatrem, gdy mogłam z nim porozmawiać, a nie tylko oglądać z mniejszym lub większym podziwem, miało miejsce trzy lata temu.
W związku z międzynarodową wymianą, której głównym tematem był teatr, pani B. zabrała nas na warsztaty do Powszechnego w Łodzi. Tam się wszystko zaczęło.
          Warsztaty prowadził Andrzej Jakubas ( gra m. in. w Szalonych Nożyczkach). Pokazał nam wiele niezwykłych rzeczy. Rozmawiałyśmy z krzesłami. W nieskończoność. Krzesło było wszystkim; mężem, żoną, kochanką, prezydentem, politykiem, nowonarodzonym różowym bobasem, skrzynią biegów, Jezusem albo koleżanką z pracy. Do dzisiaj ciężko mi przejść obojętnie przy tych drewnianych krzesłach we foyer. Jakoś nie mogę na nich usiąść. Jakby pokazały mi kiedyś inny świat, a teraz udają, że nic się nie stało. Że nigdy nic nas ze sobą nie łączyło. Podczas gdy miałam romans z jednym z nich. Całowaliśmy się. Teraz nawet mnie nie rozpoznaje.
          Oprócz krzeseł, pan Andrzej pokazał nam dużo innych rzeczy. Pantomimę, kukiełki, cienie, pokazał nam wnętrze teatru, pokazał jak chodzić i jak szukać środka swojego ciała. Pamiętam w jaki sposób ruszać ręką, aby było widać, że postać wstaje ze sofy, albo że chodzi. Właściwie bardzo dużo zapamiętałam, bo teatr to był właśnie strzał w dziesiątkę. Dokładnie to, czego potrzebowałam. Teatr dawał możliwości.
          Mogłam być wszystkim, każdym. Mogłam bawić się sobą, innymi, bawić się światem, albo wymyślić sobie nowy. Trochę jak pisanie, ale bardziej plastyczne. Dające inny rodzaj przyjemności. Byłam na wszystkich spektaklach w Powszechnym. A nawet po kilka razy. W trakcie trwania festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych do teatru jeździłam codziennie. Czasami nas nie wpuszczali, bo miałyśmy wejściówki na wolne miejsca. Ale i tak nie żałowałam. Lubiłam wszystko. Całe procedury. Spektakl to przecież nie tylko samo przedstawienie. To jeszcze droga, czekanie, obserwowanie innych ludzi i ich zachowań, to głęboki fotel i zapach drogich perfum pani z prawej strony, to czarność kurtyny i dotyk jedwabiu, to oklaski i przerwa. To pot i trud i błędy i śmiech ludzi. I mój. Teatr to dopiero przedstawienie.
          A potem poszłam do liceum i trochę się zmieniło. Zniknął Powszechny i Jakubas. Ale pojawił się nowy człowiek – profesor Pałosz. I o ile Jakubas pokazał mi że z krzesłem mogę się całować, to Pałosz kazał mi się całować ze słowem „krzesło”.
          I zostałam wciśnięta w całe szeregi słów. Które trzeba wymawiać od początku do końca. Trzeba przesadnie hiperbolizować końcówki. Głośno, wyraźnie. Słowo za słowem.

zaraz
zatem
znak
zraz
zdrów
znowu
zwalisz
zarazek
znawca
zez
zjesz
zakazany

A potem inaczej.

chrzestny
pszczoła
nieszczęście
Pszczyna
przyszedł
szynka
szyba
chrząstka
chrzęści
trzech
pech
wszczęcie
przysporzyć
słyszeć
zakrztusić się

Ale nie wolno wymawiać „ę”. „Ę” się nie wymawia. Nie na końcu zdania.

- ŚĆ! ŚĆ! ŚĆ! Miłość – krzyczy profesor Pałosz
- Miłość – powtarza Bu
- MiłoŚĆ
- Miłość

Spółgłoski, samogłoski, głoski wszelakie. Wibracje, przepona. Nosowo. Teraz. Już.


Czarny dzięcioł z chęcią pień ciął.
 
          Gy przychodzi moment przedstawienia, muszę pamiętać o wszystkim. I o całowaniu ruchów i o całowaniu słów. Nic nie może pozostać niedopieszczone. Ma być namiętnie. Koncentracja.
          I wtedy zawsze przypomina mi się Jakubas i to co nam kiedyś powiedział. Siadał na krześle, jak osoba gotowa do pracy, okrakiem, pełen werwy i wigoru. Gdy zaczynał mówić, to rzadko kończył. Jak oni wszyscy. Pałosz też nigdy nie kończy. Może o teatrze nie da się przestać mówić?
          Starałam się słuchać. A mówił zawsze tak, jakby zdradzał sekret.. Mówił o aktorach, o sztukach, o Gombrowiczu i o Brechcie, rzadziej o Shakespearze. O Teatrze Telewizji, o reżyserach, o filmach, o suflerach, o błędach i wyzwaniach. Tak - Jakubas kochał teatralne wyzwania. Czasami mnie nudził. Nie zawsze, tylko czasami. Mam taką niespokojną naturę, wolę działać niż myśleć. To mnie czasami głubi. Chciałabym wszystko natychmiast. Nie umiem czekać.
          Pewnego dnia, to był jakiś dzień i nie powiem jaki, bo nie pamiętam, ale z pewnością jeden z tych dni, w których miałam na sobie swoje żółte buty, Andrzej Jakubas powiedział nam czym jest teatr. I chociaż go nie wtedy nie zrozumiałam ( pewne rzeczy czuje człowiek na własnej skórze, koniec i kropka) to zapamiętałam dobrze, bo było intrygujące.
         Teatr to nie jest reżyser. Ani aktor. Ani scena. Ani kurtyna. Ani muzyka. Ani dekoracje. Ani makijaż. Ani stroje. Ani sufler. Ani nawet aktor. Teatr to widzowie. Bez widzów nie ma teatru.

( Lepiej nie zapisywać jako cytat, bo trochę zmyślałam, ale sens pozostał.)

          I teraz, gdy po raz czwarty wystawialiśmy jednoaktówkę Mrożka "Na Pełnym Morzu" to wiem, o czym mówił. I dlaczego to takie istotne. Bo aktor wzlatuje w górę, tylko dzięki odbiorcom. Bo jeśli nie ma kogoś, kto z chęcią i zainteresowaniem patrzy, kogoś, kto nie rozmawia, nie dubie sobie z nosie, nie ziewa - to po prostu opada. Zniża się. Chodzi po dnie. Wszystko się wali.
          Pierwsze spektakle tego przedstawienia były zarezerwowane dla poszczegółnych klas, z którymi pan Pałosz miał lekcje. Prawie zwątpiłam w tekst. W słowa. W całowanie czegokolwiek, w jakikolwiek sposób. Nie było niczego, czego można byłoby się trzymać.
Ale potem był już właściwy występ.
I przyszli zainteresowani ludzie. I wtedy szum morza, zakłócał mi bicie serca. A mewa była tak prawdziwa, że prawie obesrała mi kapelusz. To jest jakiś cud. Cud teatru. Przemawia do mnie bardziej niż ten w kanie galilejskiej.
           Obraz zamknięty w szafie i przykryty płótnem. Czy to jest nadal obraz? Przecież już stracił swoje właściwości. Obraz jest wtedy, gdy ktoś na niego patrzy. Widzi go. Nie ważne, czy go krytykuje, czy wyraża się pochlebnie. Nie istotne kim jest, jakiej płci, jakiego wieku i w co wierzy, albo do czego się modli. Istotny jest sam akt przekazu sztuki. Czy to nie jest piękne? Więc skończę to wszystko bardzo patetycznie, czyli tak, jak nie lubię:
Sztuka nie istnieje bez Ciebie.
 
 
 

Włosy

On ma włosy.




         A ona włosów nie ma.

niedziela, 10 marca 2013

Piękna. Podoba się Markowi. Mnie też.

Do L. Jak zawsze.

Ile potrzebujesz czasu, aby zamieszkać w mojej głowie? Dostałeś dwie godziny, po których minęła niecała doba – i już.
Nie rozumiem, dlaczego to takie proste. Właściwie nie pomyślałeś nawet. Nawet nie przeszło Ci przez myśl, albo przez myśl myśli swojej aby się w ogóle pojawić. A jednak jesteś. Cały, dokończony. Bóg stwarzał świat siedem dni, a mnie wystarczyło kilkanaście godzin. I w dodatku nie potrzebuję dodatkowych, aby odpocząć.
Właściwie mogłabym stwarzać coś lepszego. Już dawno zasługuję na lepszy poziom w stwarzaniu świata, ale najbardziej na świecie lubię stwarzać Ciebie.
Lubię to tak mocno, że czasami zastanawiam się, czy jest coś, cokolwiek, cokolwiek innego, dla czego warto byłoby żyć.
Jak to się mogło stać?
Czy to nie jest zadziwiające?
Jeszcze pamięć moja nie uformowała Cię w obiekt. Jeszcze receptory w moim mózgu, nie potrafiłyby odpowiadać na dźwięk Twojego imienia. Jeszcze nawet nie byłeś. Jeszcze nawet nie miałeś ciała, oczu, włosów, jeszcze nie miałeś majtek na swoim różowym tyłku. Mój pies więcej wie o starej babce Biernackiej z Białegostoku, która zadzwoniła na mój numer tylko raz, kiedyś, w jakiś wtorek, aby umówić hydraulika. Mój pies, więcej wie o tej pomyłce niż o Tobie. Niby nie istniejesz, ale już wszystko się wydarzyło.
Pocałunek, seks, brak seksu, przyjaźń, miłość, brak miłości, kawa, wieczór, ranek, kłótnia, dziecko, zagubione kluczyki gdzieś we Wrocławiu, historia wielkiego terroru, spalone ciastka i wielki pies.
Wszystko jest gotowe, pachnie świeżością. Możemy już przystąpić do nie-przysięgi, bo nie ufam bogom. Ty też nie wierzysz, więc w nie-kościele nie-poprzysięgamy miłość. Rozumiesz? Tyle już Ciebie. A minęło tylko kilka godzin.

Specjalnie

Nigdy nie byłem specjalnie dobrym człowiekiem. Ani specjalnie złym.
Pewnego dnia spotkałem psa. Pies był bardzo mały. A im bliżej do niego podchodziłem, tym stawał się mniejszy. Ostatecznie, gdy byłem tak blisko, że mogłem go dotknąć, okazało się, że jest wielkości mojego palca wskazującego.
Nagle zaczął rodzić. Położył się na boku i rodził małe pieski. To znaczy ona. To była suka. Suka rodziła.
Dookoła mnie rozbiegały się malutkie, brązowe szczeniaki w wielkości żuków. Albo zabawek z kinder niespodzianki. Było to rozkoszne i estetycznie piękne.
Nigdy nie byłem specjalnie wrażliwy na piękno. Ani specjalnie niewrażliwy.
- Spójrz, spójrz! – krzyczałem wymachując swoim palcem.
- Gdzie? - zapytał człowiek.
- Nie widzisz? Tutaj.
- Gdzie?
Mój palec tak bardzo chciał wskazać jednego z małych, brązowych szczeniaków, że nacisnęłam go za mocno.
Nacisnąłem psa.
Gdy nacisnąłem psa, to pies się połamał. Zabolało go. Flaki mu wyszły. Płakał. Ale ciągle żył.
Człowiek zniknął. Inne szczeniaki zniknęły. Zniknęła suka. Nie było już nikogo. Zostałem tylko ja i cierpiący szczeniak. Cierpiący przeze mnie.
„Dobić” – mignęło mi przez świadomość, „dobić, żeby nie cierpiał”. Zamknąłem oczy i zapragnąłem nacisnąć go z całej siły. Do końca. Aby umarł, aby już więcej nie płakał.
Ale wtedy mały piesek stawał się większy. I większy. I większy. Był już tak duży, jak ja. I piszczał tak głośno, jak ja bym piszczał, gdyby ktoś mnie tak skrzywdził.
Patrzył na mnie, jak nikt jeszcze na mnie nie patrzył.
Nigdy nie byłem specjalnie dobrym człowiekiem. Ani specjalnie złym.