Bo nocą wszystko wydaje się duże, a ja jestem mała.
Mała i nic wielkiego nieznacząca.
Wręcz śmieszna, w tych swoich marzeniach i pragnieniach.
Dążeniach. Walkach.
To wszystko wydaje się wybitnie bezsensu.
Noc wyrzuca na wierzch moje wewnętrzne potwory.
I zwiększa każde zmartwienie. Problemy, które rano wydadzą się jasne i proste i choć nieprzyjemne - łatwe do pokonania, nocą stają się kwestią niebywale istotną.
Zaczynam się pocić i męczyć. Nie mogę spać.
I czuję się wtedy samotna.
Historie te zaczynają być już całkowicie paradoksalne, bo noc
wyzwala we mnie strach przed rzeczami i problemami, które się nie wydarzyły.
Najbardziej się boję, że kogoś przypadkiem zabiję.
Nie ma dla mnie miejsca pod rozgwieżdżonym niebem.
Mam wrażenie, że świat mnie tam nie chce.
Więc wolę zasnąć jeszcze długo przed północą. Owinięta w kołdrę, albo śpiwór, przykryta dachem, albo namiotem, zabezpieczona w ten sposób przed księżycem, złem i strachem, by potem obudzić się wcześnie, może jeszcze przed tym gdy zrobi się całkowicie jasno.
Ale wschody słońca, są wschodem mojej potęgi.
Jak widzę, że rośnie i wychyla się, to ja też rosnę i wierzę, że naprawdę to zrobię.
Że mi się uda. Że jestem silna i wielka. I dobra. I nie ma niczego, co by stanęło na mojej drodze, a czego nie potrafiłabym pokonać. Rano jestem prawie drapieżcą. Chcę upolować życie.
I tylko czasami.
Zupełnie przypadkiem, przypomina mi się noc.
I wtedy pokornieję, choć idę dalej. Może bardziej miarowo i równo.
Ale zawsze do przodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz