Teoretycznie samotnej, a w rzeczywistości pełnej moich
wyimaginowanych pomysłów. Przede wszystkim, byłaby to podróż z Lodówką i
Markiem. I ze wspomnieniami. Wspomnieniem Darka i Lindy.
A także z Alexandrem,
Londonem i Tylerem.
Tak, w praktyce byłaby to podróż pełna ludzi. A wszyscy
zmieścilibyśmy się w moim dwuosobowym namiocie. Z tym, że ja spałabym po prawej
stronie.
Tak bym chciała.
Znowu powrócić do początków. Do korzeni. Chciałabym znowu
zobaczyć, gdzie się zaczynam. I gdzie się kończę. A potem zobaczyć, czy mogę
kończyć się dalej.
Może udałoby mi się po raz pierwszy coś ze mnie wyrzucić. Mam
wrażenie, że sporo naśmieciłam, chciałabym posprzątać. A jeżeli nie wyrzucić,
to chociaż ten bałagan poukładać na półkach.
Mogłabym przy okazji dokładnie przejrzeć zawartość moich
szuflad. Może znalazłabym od nowa Zeldę, poezję, Leona i Ninę. Kto wie, może
znalazłabym tam nawet jakiegoś boga, albo chociaż uduchowienie.
W ciszy bukowego lasu, na zielonej polanie rozpalić małe
ognisko. Gotować wodę na herbatę, patrzeć w płomienie i wielki zjedzony
księżyc. Marzyć o Lodówce, jak zawsze. Ale bez wyrzutów sumienia. Bez żadnych
realnych zobowiązań do żadnego mężczyzny. Z czystym sercem. Wolnym. Jak zawsze.
Ale tym razem się nie śpieszyć. Oczywiście wędrować,
wiadomo. Ale więcej obserwować, więcej pomagać, więcej dawać zupełnie
anonimowym ludziom. Nie pragnąc niczego w zamian. Rozmawiać. Nie o nauce. Nie o
sztuce. Tylko o życiu. O tym, co dotyczy ludzi. O słońcu, które świeci i rumieni
pszenicę. I kotach, mruczących na ganku, czarno białych albo rudawych.
I wtedy może udałoby mi się zrozumieć. Może łatwiej byłoby
mi studiować prawo. Albo filologię. A może łatwiej byłoby mi znowu czytać. A
może łatwiej byłoby mi czekać. Albo właśnie przestać czekać na Lodówkę.
Którego autora poezji zabrałabym wówczas ze sobą? Czyje
słowa towarzyszyły by mi, w mojej mnogiej, zatłoczonej samotności?
Czuć ból w swoim ludzkim ciele. Wielki plecak na ramionach.
Obciążający. Byleby go założyć. Potem można iść. I kilometry. Całe wielkie
jednostki długości. Nieustanny marsz. No i jeszcze przerażenie. Jesteś sama,
zdana na siebie. Jesteś w dzikim lesie, idziesz szlakiem i nikt ci nie
podpowie, czy w lewo czy w prawo. Jeśli się zgubisz, to tylko ty będziesz
odpowiedzialna. Bo przecież nie zwalisz na Marka.
Lasy bywają przerażające. Ciche i głuche. Zawsze przy
strumykach weselej. A wieczorem przy schronisku. Tam się leczy swoje pragnienie
ludzi.
W namiocie włączona latarka. Na nogach wełniane skarpety.
Pod głową ciepły sweter. Zasypiasz natychmiast, a ten sen jest dla ciebie.
Zasłużyłaś na niego. Nigdy nie był tak twój.
Nie ma większego duchowego przeżycia.
Ukraina.