Nisko po lewej stronie znajduje się mały, żółty kwadracik. Nie mam pewności, czy aby na pewno jest żółty, albo czy jest mały, a tym bardziej czy wszystkie jego boki ( czy aby na pewno ma boki) są równej długości. Moje oczy znajdują się po środku. Ruszam nimi takim ruchem jak się odbija mięciutka kauczukowa piłeczka. Wpadają w kwadracik. Śmieję się. Hop. No to jeszcze raz. Nigdy nie było bardziej zabawnie.
Sen pierwszy. Powtórzył się cztery razy. Jest zimno i pochmurnie. Mam na sobie kurtkę, a przecież jest lato. Idę do lasu. Chyba na spacer. Taką ścieżką, co zawsze chodzę do lasu. Jeśli chodzisz ze mną czasami do lasu w mojej wsi, to na pewno szliśmy tam razem. W pewnym momencie droga się kończy. Trzeba skręcić w lewo, albo w prawo. Chcę skręcić w lewo, w kierunku niemieckiego cmentarza z pierwszej wojny, ale nie skręcam, bo przy takiej brzozie ( która naprawdę tam stoi) siedzi dziecko. Dziecko ma bliżej nieokreśloną płeć. Jest bardziej bobasem niż dzieckiem. Ale chyba już samo chodzi. Jest brudne, ma poszarpane ubranie i płacze. Chwytam to dziecko i idę do domu. Chcę je uratować. Nie wiem, co mnie zmusza, by spojrzeć za swoje ramie. Za mną idzie człowiek. Jest ubrany na czarno. Wysoki. Postawny. Przyśpieszam. Odwracam się - on także przyśpiesza. Zaczynam panikować - biegnę. Odwracam się - on także biegnie. Budzi mnie hałas mojego serca, gdy chwyta mnie za ramię. Pamiętam jego zimną dłoń. Długie, blade palce. Czasami wydaje mi się, że przypominam sobie jego twarz - łysy mężczyzna w średnim wieku. Wysunięte czoło. Pociągły kształt głowy. Zaciśnięte usta. Proporcjonalnie mały nos.
Fabuła jest przeciętnie ciekawa. To co naprawdę interesujące, za każdym kolejnym razem, gdy szłam tą ścieżką to wiedziałam, że spotkam to dziecko. I wiedziałam, że będzie za mną szedł. Wiedziałam, ale nie byłam w stanie zawrócić. Cofnąć się. Osiągnęłam więc niby jakiś poziom świadomości, ale całkowicie nie przekładał się na zdolności mojego poruszania się. Decydowania. Uratowanie tego dziecka i zimna dłoń faceta w czarnych ciuchach trzykrotnie były moim przeznaczeniem. Na które nie mogłam wpłynąć.
Sen drugi. Krzesło lub radio. Znajduję się w białym pokoju ( pokoju?). Wszystko jest białe. Ściany, podłoga ( o ile to są ściany i podłoga?). Nagle orientuję się, że siedzę na krześle. Krzesło nie jest białe. Jest drewniane i proste. Mogę oglądać to krzesło. Siadać na nim. A nawet je przestawiać. Nic więcej się nie dzieje. Sen bez fabuły.
Sen trzeci. Dominik. Najbardziej wzruszający sen w moim życiu. Siedzę sobie w szkole. Nudzę się na jakiejś lekcji. Sięgam po telefon, by sprawdzić godzinę. Gdy go dotykam, czuję w nim jakąś nieznaną mi wcześniej moc. Ta moc oznacza, że jeśli zmienię datę i godzinę, to przeniosę się w czasie. Niewiele myśląc, wpisałam 2003. Przeniosłam się do szkoły podstawowej. Jeszcze tej w Pabianicach. Byłam małą dziewczynką. Wszystko dookoła było małe. Też byłam w szkole. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Czekała mnie jakaś wielka ekscytacja. To był wyjątkowy dzień. Potem akcja przenosi się do sklepu zoologicznego. Ja i mama oglądamy rybki ( przypomina mi się, że faktycznie dziesięć lat temu, mama zgodziła się kupić mi złotą rybkę!). Człowiek sprzedaje nam kamyczki. Jakieś żarcie. I już mam wybrać tę rybkę, gdy nagle mi się przypomina ( przecież znam przyszłość!), że ta rybka zdechnie. Mówię do mamy, że ja jednak nie chcę rybki, że po co mi ona i żebyśmy sobie poszły. Wychodzimy stamtąd i mam dziwną satysfakcję, że udało mi się, uratować jej życie.
Dotykam swojego telefonu. Znowu czuję moc. Tak bardzo się cieszę - jestem w stanie zmieniać swoją przeszłość. Już prawie wpisuję datę najbardziej nieudanego obozu w moim życiu, gdy nagle przychodzi mi na myśl Dominik. Dominik to mój kuzyn. Zginął w wypadku samochodowym kilka miesięcy przed tym snem. Miał osiemnaście lat. "Jezu, dlaczego jesteś taką okropną egoistką i myślisz o jakimś beznadziejnym obozie, skoro dzięki tobie Dominik może nadal żyć". Wpisuję datę śmierci kuzyna.
Przenoszę się do jego domu. A tam impreza. Tak jakby wigilia. Wigilia o tej porze roku? Moi rodzice. Jego rodzice. Rodzeństwo. Dużo ludzi. Siedzę i nasłuchuję. Muszę odnaleźć dobry moment. W pewnym momencie pojawia się Dominik. Ma zarzuconą na ramieniu kurtkę, mówi że bierze auto i jedzie do swojej dziewczyny. Nie! Proszę, nie jedź. Chwytam go za rękę, proszę żeby został. Patrzy się na mnie tak dziwnie. Moje prośby go nie przekonują. Zakłada buty. Zaraz odjedzie. Muszę coś zrobić. Wchodzę na krzesło i krzyczę, że znam przyszłość, że on nie może nigdzie pojechać, że się rozbije, że umrze. Nikt mnie nie słucha. Wszyscy jedzą i rozmawiają. Jestem bliska rozpaczy. Wybiegam przed dom. Otwiera się garaż. Dominik jest w aucie. Nagle pojawia się jego brat. Staje mu na drodze. "Nie jedź" mówi do niego. "Ona mówi żebyś nie jechał". Dominik wysiada lekko zdenerwowany i macha ręką z rezygnacją. Udało mi się.
Gdy budzę się rano, mój telefon jest tak samo normalny jak zawsze. I w dodatku rozładowany. To takie niesprawiedliwe.
Powinnaś więcej pisać.
OdpowiedzUsuń