piątek, 13 czerwca 2014

Podróżowanie. Dlaczego i po co.

           

           Pierwsza podróż jaką zapamiętałam jako podróż świadomą była kilkudniową wycieczką wzdłuż polskiego wybrzeża na rowerach razem z moją siostrą. Było to jakieś trzy lata temu, miałam szesnaście lat i nie wiedziałam, a raczej nie domyślałam się, że podróż stanie się jednym z ważniejszych części dorosłego życia Bu.
            Można by stwierdzić, że to na dłuższą metę nudne. Ile można zwiedzać starych kościołów, bawić się w przeszłość, męczyć w autach, zatłoczonych autobusach, stresować się biletami, brakiem kasy, właściwie ile można spać na ziemi, rzuć suszoną wołowinę, jeść ryż i załatwiać się gdzieś pod krzakiem.
            Zacytuję sobie teraz gościa, nazywa się David Thoreau i uważam, że jest całkiem genialny. 
I cytat i Thoreau.


„Raczej niż miłość, niż pieniądze, niż wiarę, niż sławę, niż sprawiedliwość, daj mi prawdę”.


            Gość był amerykańskim pisarzem, ale też filozofem transcedentalistą, poetą i działaczem społecznym. Można go kojarzyć jako wielkiego fana obywatelskiego nieposłuszeństwa - formy walki z władzą, zagorzałego abolicjonistę albo ekologa.
            Najbardziej jednak popularną stopą odbitą przez tego dziewiętnastowiecznego gościa na kartach historii kultury i literatury jest powieść pamiętnik Walden – Czyli Życie w Lesie.
            Thoreau wyprowadził się w 1845 roku do własnoręcznie wybudowanej chaty położonej nad jeziorem Walden i tam w całkowitej dziczy, pozostał dwa lata. To właśnie ten okres był inspiracją do napisania swojego największego dzieła i ostatecznie wpłynął na kształt głoszonej przez niego filozofii życia.

            Nie wiem, czy zgadzam się z Thoreau ze wszystkim, o czym pisał. Ma tendencje do moralizatorskich gadek i narzucania tego, co jest dobre, a co złe. Nie pozostawia odbiorcom możliwości wyboru, nie stawia znaków zapytania. A bardzo lubię, gdy nadużywają ich filozofowie.

            Tak czy inaczej Thoreau wyprowadził się w dzicz, żeby szukać prawdy ( patrz, cytat).
Och! Nie od jeden jej szukał właśnie w badylach, z dala od cywilizacji. Przypomnijmy sobie chociażby Christphera McCandlessa, który po dwóch latach wędrowania przez świat, ostatnie miesiące swojego życia spędził w głuchej Alasce. Zupełnie sam. Też szukał prawdy. Dużo osób pyta mnie „myślisz, że ją znaleźli”, „myślisz, że wiedzą, co jest prawdziwe, a co nie?”. Wydaje mi się, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. W ogóle nie można stwierdzić co jest prawdą, bo jest to pojęcia całkowicie abstrakcyjne. Jak Bóg. (A dodatkowo niektórzy mogą zrobić znak równości pomiędzy prawdą, a Bogiem i wtedy robi się naprawdę wesoło). Więc to „rozwiązanie zagadki” jest paradoksalnie wcale nieistotne. Istotne jest właśnie poszukiwanie odpowiedzi. Więc gdybym mogła spotkać się z McCandlessem, by zadać mu jakieś pytanie, nie pytałabym, jak to jest poznać prawdę, albo czym ona jest.  Pytałabym raczej, jak to było, gdy bawiłeś się w jej poszukiwanie.

            Cóż. Pozwolę sobie na chwilę, zapisać to równanie. ( Nie wiem, czy poprawne, kalkulator się poddaje).


                                               Prawda = Bóg



       Powiadają, że Bóg jest wszędzie. Że można go spotkać nie tylko w kościołach ( tam go czuję najmniej, może tylko gdy śpiewa chór i grają na organach), w badylach w dzikim lesie, ale także w Ikei, Macdonaldzie i przy basenie w Egipcie. Więc dlaczego ludzie poszukują prawdy ( Boga) porzucając cywilizację? Co, im więcej technologii, tym Bóg się kurczy? Czyżby plastik, beton i chemia działały na Boga jak czosnek i woda święcona na wampiry?

            Gdy siedzę w domu, otaczają mnie ściany, komputery, lodówki i przerażające sufity. I gdy otaczają mnie kilka miesięcy bez przerwy, to zaczynam wątpić, że piję sok, gdy piję sok. Że jem mięso, kiedy jem mięso. Że krzesło się buja, kiedy się bujam. Że jest jasno, kiedy świeci słońce i że jest ciemno, kiedy znajduje się po drugiej stronie półkuli. Mam wrażenie, że wszystko się dzieje, że wszystko się kręci, dokładnie tak, jak powinno się kręcić, żeby wszystko było ok., że budziki dzwonią, że światła zmieniają się z zielonych na czerwone, że pogodynki wiedzą, jaka będzie jutro pogoda, że ktoś mi naprawi telefon, bo jest na gwarancji, że wieczorem zajdzie słońce i to w dodatku na zachodzie i że pojawi się księżyc otoczony gwiazdami, lub nie, że policja będzie łapać złodziejaszków, a w parlamencie będą się kłócić o gejów, jak zawsze, że wszystko będzie tak jak zawsze. Czasami wyobrażam sobie, że wsiadam do karuzeli z napisem „ Hej Bunia, to twoja życie, zapinamy pasy”. I że się kręci. Szybko. Stale. Bez przerwy. A ja nie widzę nic, bo wszystko się zamazuje. Więc siedzę i się kręcę. Chujnia straszna.

            A tymczasem w podróżach, rzecz najistotniejsza, wychodzę ze swojej karuzeli i idę ją kręcić sama. Czasami szybko. A czasami wolno. Zazwyczaj jednak wolno, bo wtedy wszystko wyraźnie widać.
           
            I wtedy mam wrażenie, że życie smakuje naprawdę.
Że woda, którą piję, którą znalazłam, która pochodzi z bystrego strumienia i jest krystaliczna i lodowata, smakuje jak woda i że jest mokra. I że jest mokra naprawdę.
            Że ziemniaki, które się piekły w ognisku, są ziemniakami, smakują jak ziemniaki, wyglądają jak ziemniaki i są ziemniakami zupełnie na serio.
            Że koszulka, którą suszyłam przy ogniu jest spalano. Bo ogień był prawdziwy. A prawdziwy ogień spala koszulki, gdy się je suszy zbyt blisko.
            Że jest noc i że można spać. I że ten sen jest głęboki i mocny. I jest mój i na niego zasłużyłam i że go czuję, wraz z jakimś kamieniem pod plecami, którego zapomnieliśmy usunąć, gdy rozbijaliśmy namiot.
            I chociaż jest to całkiem niemiłe, gdy się człowiek obudzi w błocie, i gdy pada deszcz, i gdy ma tylko stary chleb i marmoladę, ale jest to niemiłe naprawdę. A przecież założyłam
Że prawda równa się Bóg.

            Lubię to.
            Ludzie są dobrzy i się uśmiechają. I to widać na łemkowskiej wsi, na jakimś cholernym zadupiu. Bo to tam, gdzie życie jest najprostsze i najbardziej prymitywne, łatwiej jest odnaleźć dobro. Ludzie dadzą ci aspirynę i sok malinowy, bo masz gorączkę,  a nie ma apteki. Ludzie dadzą Ci suche drewno, bo jest mokro, a ciężko ugotować obiad, na ognisku z gazety i chusteczek. Ludzie cię pozdrowią i uśmiechną się, do ciebie. Tylko dlatego, że jesteś drugim człowiekiem. Ludzie cię podwiozą i opowiedzą ci, jak im się żyje, co lubią robić, co ich denerwuje. Naprawdę. 

Ludzie głupieją w miastach. Głupieją w wielkich grupach. Baranieją. Zamykają się i widzą tylko siebie. I tylko pieniądze. I tylko dla siebie. Nie chciałabym nigdy zgłupieć w mieście.

            Chciałabym żyć przed swoją karuzelą, którą kręcę własnoręcznie i świadomie zupełnie sama. Chciałabym pić wodę i jeść ziemniaki. I rozmawiać z ludźmi. Właściwie tyle bym chciała.

           
            Oboje z Maciekiem przygotowujemy się w podróż na Bałkany ( z czego pewnie lwia część przypadnie na Europę wschodnią, w Rumunii i Mołdawii spędzimy pewnie kilka tygodni). Dorabiam sobie jako pomoc na różnych piknikach i festiwalach. Może uda mi się sprzedać swojego smartfona.
            Tymczasem pomagam mamie w ogródkach, jeżdżę z psami po lasach na rowerze, pomagam Maciekowi malować ściany w jego pokoju, jem truskawki, spotykam się z ludźmi i gotuję różne śmieszne potrawy. Pochodziłabym sobie na jakieś eventy typu parada równości czy inne śmiechowe wydarzenia. Szkoda, że czas umieszczany jest w przedziałach zamkniętych i ograniczonych. 








1 komentarz: