Pierwsza podróż jaką zapamiętałam jako podróż świadomą była kilkudniową wycieczką wzdłuż polskiego wybrzeża na rowerach razem z moją siostrą. Było to jakieś trzy lata temu, miałam szesnaście lat i nie wiedziałam, a raczej nie domyślałam się, że podróż stanie się jednym z ważniejszych części dorosłego życia Bu.
Można by
stwierdzić, że to na dłuższą metę nudne. Ile można zwiedzać starych kościołów,
bawić się w przeszłość, męczyć w autach, zatłoczonych autobusach, stresować się
biletami, brakiem kasy, właściwie ile można spać na ziemi, rzuć suszoną
wołowinę, jeść ryż i załatwiać się gdzieś pod krzakiem.
Zacytuję
sobie teraz gościa, nazywa się David Thoreau i uważam, że jest całkiem
genialny.
I cytat i Thoreau.
„Raczej niż miłość, niż pieniądze, niż wiarę, niż sławę, niż
sprawiedliwość, daj mi prawdę”.
Gość był
amerykańskim pisarzem, ale też filozofem transcedentalistą, poetą i działaczem
społecznym. Można go kojarzyć jako wielkiego fana obywatelskiego
nieposłuszeństwa - formy walki z władzą, zagorzałego abolicjonistę albo
ekologa.
Najbardziej
jednak popularną stopą odbitą przez tego dziewiętnastowiecznego gościa na
kartach historii kultury i literatury jest powieść pamiętnik Walden – Czyli
Życie w Lesie.
Thoreau
wyprowadził się w 1845 roku do własnoręcznie wybudowanej chaty położonej nad
jeziorem Walden i tam w całkowitej dziczy, pozostał dwa lata. To właśnie ten
okres był inspiracją do napisania swojego największego dzieła i ostatecznie
wpłynął na kształt głoszonej przez niego filozofii życia.
Nie wiem,
czy zgadzam się z Thoreau ze wszystkim, o czym pisał. Ma tendencje do
moralizatorskich gadek i narzucania tego, co jest dobre, a co złe. Nie
pozostawia odbiorcom możliwości wyboru, nie stawia znaków zapytania. A bardzo
lubię, gdy nadużywają ich filozofowie.
Tak czy
inaczej Thoreau wyprowadził się w dzicz, żeby szukać prawdy ( patrz, cytat).
Och! Nie od jeden jej szukał właśnie w badylach, z dala od
cywilizacji. Przypomnijmy sobie chociażby Christphera McCandlessa, który po
dwóch latach wędrowania przez świat, ostatnie miesiące swojego życia spędził w
głuchej Alasce. Zupełnie sam. Też szukał prawdy. Dużo osób pyta mnie „myślisz,
że ją znaleźli”, „myślisz, że wiedzą, co jest prawdziwe, a co nie?”. Wydaje mi
się, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. W ogóle nie można
stwierdzić co jest prawdą, bo jest to pojęcia całkowicie abstrakcyjne. Jak Bóg.
(A dodatkowo niektórzy mogą zrobić znak równości pomiędzy prawdą, a Bogiem i
wtedy robi się naprawdę wesoło). Więc to „rozwiązanie zagadki” jest
paradoksalnie wcale nieistotne. Istotne jest właśnie poszukiwanie odpowiedzi.
Więc gdybym mogła spotkać się z McCandlessem, by zadać mu jakieś pytanie, nie
pytałabym, jak to jest poznać prawdę, albo czym ona jest. Pytałabym raczej, jak to było, gdy bawiłeś
się w jej poszukiwanie.
Cóż.
Pozwolę sobie na chwilę, zapisać to równanie. ( Nie wiem, czy poprawne,
kalkulator się poddaje).
Prawda = Bóg
Powiadają, że Bóg jest wszędzie.
Że można go spotkać nie tylko w kościołach ( tam go czuję najmniej, może tylko
gdy śpiewa chór i grają na organach), w badylach w dzikim lesie, ale także w
Ikei, Macdonaldzie i przy basenie w Egipcie. Więc dlaczego ludzie poszukują
prawdy ( Boga) porzucając cywilizację? Co, im więcej technologii, tym Bóg się
kurczy? Czyżby plastik, beton i chemia działały na Boga jak czosnek i woda
święcona na wampiry?
Gdy siedzę
w domu, otaczają mnie ściany, komputery, lodówki i przerażające sufity. I gdy
otaczają mnie kilka miesięcy bez przerwy, to zaczynam wątpić, że piję sok, gdy
piję sok. Że jem mięso, kiedy jem mięso. Że krzesło się buja, kiedy się bujam.
Że jest jasno, kiedy świeci słońce i że jest ciemno, kiedy znajduje się po
drugiej stronie półkuli. Mam wrażenie, że wszystko się dzieje, że wszystko się
kręci, dokładnie tak, jak powinno się kręcić, żeby wszystko było ok., że
budziki dzwonią, że światła zmieniają się z zielonych na czerwone, że pogodynki
wiedzą, jaka będzie jutro pogoda, że ktoś mi naprawi telefon, bo jest na
gwarancji, że wieczorem zajdzie słońce i to w dodatku na zachodzie i że pojawi
się księżyc otoczony gwiazdami, lub nie, że policja będzie łapać
złodziejaszków, a w parlamencie będą się kłócić o gejów, jak zawsze, że
wszystko będzie tak jak zawsze. Czasami wyobrażam sobie, że wsiadam do karuzeli
z napisem „ Hej Bunia, to twoja życie, zapinamy pasy”. I że się kręci. Szybko.
Stale. Bez przerwy. A ja nie widzę nic, bo wszystko się zamazuje. Więc siedzę i
się kręcę. Chujnia straszna.
A tymczasem
w podróżach, rzecz najistotniejsza, wychodzę ze swojej karuzeli i idę ją kręcić
sama. Czasami szybko. A czasami wolno. Zazwyczaj jednak wolno, bo wtedy
wszystko wyraźnie widać.
I wtedy mam
wrażenie, że życie smakuje naprawdę.
Że woda, którą piję, którą znalazłam, która pochodzi z
bystrego strumienia i jest krystaliczna i lodowata, smakuje jak woda i że jest
mokra. I że jest mokra naprawdę.
Że ziemniaki, które się
piekły w ognisku, są ziemniakami, smakują jak ziemniaki, wyglądają jak
ziemniaki i są ziemniakami zupełnie na serio.
Że koszulka,
którą suszyłam przy ogniu jest spalano. Bo ogień był prawdziwy. A prawdziwy
ogień spala koszulki, gdy się je suszy zbyt blisko.
Że jest noc
i że można spać. I że ten sen jest głęboki i mocny. I jest mój i na niego
zasłużyłam i że go czuję, wraz z jakimś kamieniem pod plecami, którego
zapomnieliśmy usunąć, gdy rozbijaliśmy namiot.
I chociaż
jest to całkiem niemiłe, gdy się człowiek obudzi w błocie, i gdy pada deszcz, i
gdy ma tylko stary chleb i marmoladę, ale jest to niemiłe naprawdę. A przecież
założyłam
Że prawda równa się Bóg.
Lubię to.
Ludzie są
dobrzy i się uśmiechają. I to widać na łemkowskiej wsi, na jakimś cholernym
zadupiu. Bo to tam, gdzie życie jest najprostsze i najbardziej prymitywne,
łatwiej jest odnaleźć dobro. Ludzie dadzą ci aspirynę i sok malinowy, bo masz
gorączkę, a nie ma apteki. Ludzie dadzą
Ci suche drewno, bo jest mokro, a ciężko ugotować obiad, na ognisku z gazety i
chusteczek. Ludzie cię pozdrowią i uśmiechną się, do ciebie. Tylko dlatego, że
jesteś drugim człowiekiem. Ludzie cię podwiozą i opowiedzą ci, jak im się żyje,
co lubią robić, co ich denerwuje. Naprawdę.
Ludzie głupieją w miastach. Głupieją w wielkich grupach.
Baranieją. Zamykają się i widzą tylko siebie. I tylko pieniądze. I tylko dla
siebie. Nie chciałabym nigdy zgłupieć w mieście.
Chciałabym
żyć przed swoją karuzelą, którą kręcę własnoręcznie i świadomie zupełnie sama.
Chciałabym pić wodę i jeść ziemniaki. I rozmawiać z ludźmi. Właściwie tyle bym
chciała.
Oboje z
Maciekiem przygotowujemy się w podróż na Bałkany ( z czego pewnie lwia część
przypadnie na Europę wschodnią, w Rumunii i Mołdawii spędzimy pewnie kilka
tygodni). Dorabiam sobie jako pomoc na różnych piknikach i festiwalach. Może
uda mi się sprzedać swojego smartfona.
Tymczasem
pomagam mamie w ogródkach, jeżdżę z psami po lasach na rowerze, pomagam
Maciekowi malować ściany w jego pokoju, jem truskawki, spotykam się z ludźmi i
gotuję różne śmieszne potrawy. Pochodziłabym sobie na jakieś eventy typu parada
równości czy inne śmiechowe wydarzenia. Szkoda, że czas umieszczany jest w
przedziałach zamkniętych i ograniczonych.
Mam dość podobne spostrzeżenia :)
OdpowiedzUsuń