środa, 4 czerwca 2014

Fotorelacja. Bu znowu bliżej nieba!


Zapraszam do poznania krótkiej historii kilkunastu dni, przez które znowu znalazłam się bliżej nieba!
Cyfrowy aparat za 90 zł utrudniał nam uwiecznianie atmosfery tych chwil, mam jednak nadzieję, że coś tam udało się uchwycić. Zaczynamy:


Omijam moment łapania stopa w Częstochowie. Lepiej o tym nie pisać. Tutaj już w Krakowie, przy najpiękniejszej Syrence na świecie:


I w środku, dziękujemy Krystianowi za przejażdżkę!


                               Czas wydostać się z Polski....

Prosto na Słowację. Do Ruzomberoka.


                         Huhuhu.


Pierwszy nocleg w dziczy w widokiem na góry. 


Słowacja część dalsza.


Proszę się zatrzymać.


Śniadanko gdzieś w parku. 


 I jedziemy dalej. 



Każdy kilometr złapany na stopa smakuje inaczej niż taki w autobusie lub autokarze...



Obiad! Najlepszy na świecie. Makaron, sos pomidorowy, kiełbaska na maśle oraz pomidorki z oliwą i bazylią. Do tego bażant. Pasuje. 


Do granicy z Ukrainą podwiózł nas przesympatyczny człowiek, który nie jest szczęśliwy, ale się stara. Specjalnie zjechał z trasy, żeby pokazać nam to miejsce:



O to właśnie ten gość!



No i wkroczyliśmy na Ukrainę. Krajobraz się zmienił. Chatki się zmieniły. Auta się zmieniły. Takie piękna Łady!



Sielsko.


Taki upał i nagle coś takiego. Dziesięć sekund i jesteśmy pod wodą. 



 Wzdłuż rzeki Uż ciągną się początki czerwonego szlaku, który będzie nam towarzyszyć przez najbliższe dni. 



Na takie zwierzę Maciek reaguje okrzykiem: "O krowa!".


A to dopiero początek tragedii. 


Chatka na Jaworniku. To tutaj zjadłam najcudowniejsze ziemniaki z masłem i czosnkiem w moim życiu. 



A Misza, nasz gospodarz rozpalił nam ogień i było nam ciepło. 



 Kolejny dzień był dniem odpoczynku. I graniem w Scrabble.









Tu było mega fajne zdjęcie, ale Maciek mnie zabił za wstawienie go i musiałam usunąć.
Smutek.









Nie muszę chyba wspominać, że wszystkie możliwe partie wygrywała tylko jedna osoba!



Mimo, że mój frajer* bardzo się starał.


A tutaj Misza. Przyrządza dla nas obiad. Młode ziemniaki z ogniska. Podsmażone później na boczku i z wielką ilością świeżego szczypiorku. Łomatkojakiedobregłowamała. 


Na lekko weszliśmy sobie na szczyt Jawornika. 



Rzodkiewki Miszy.



A to ognisko jest dziełem Macieka.


Do widzenia chatko pachnąca mi już na zawsze ziemniakami!



Kolejny dzień wędrówki nie przyniósł poprawy warunków na szlaku. Po godzinie wykańczającego wspinania się po zwalonych drzewach decydujemy się na porzucenie szlaku i zejście w dół do strumienia, którym kierowaliśmy się na północ. 


Żadna woda tak nie smakuje jak ta tutaj. 


I kogo my tu mamy? Salamandra Plamista! To ci heca! I zaraz za kilka metrów następna... Niesamowite.


Czas na umycie włosów.



Widoki.


I takie ciekawe mosty.



Coraz to ciekawsze. 



A tutaj łemkowski chłopiec, wielki fan futbolu, w dziurawych rajstopkach. 



 Macieki na łąkach.


A to pieczarki, które pieczarkami nie były. 



 Zdobywamy Czeremchę koło południa. Na szczycie przywitały nas pioruny. Trzeba było uciekać w niższe partie. 



I tu nagle wyłania się przed nami opuszczone schronisko! Dwie izby. Gospodarz gruba wiewióra, która ćpała zostawiony przez kogoś cukier. No i najważniejsze - piec, w którym palimy, na którym gotujemy i który nas cieszy. Bo piec to dopiero luksus. 



Łóżko! Cudowne, drewniane, a nad głową siano!


Macieki kroją cebulki i kiełbaski na obiad. Będzie wyżera. Tym razem z ryżem. Czy nie uroczo było w tej chatce?

Bardzo uroczo. 


Wrócimy tutaj. Zamieszkamy kilka tygodni. Zrobimy porządki. Dekoracje. Będzie fajnie. 



Ha! Reklama bloga. To białe to cukier, który ćpał gospodarz Wiewióra. 


Miejscowość co się nazywa Użok. 


Wioski. Chatki. Słońce. 


Tutaj chciałabym wieść swoje życie!


Główna droga we wsi. 


Niebieskie drzwi. A w oknie...


Koteczek. 



No i zwierzaków do wyboru do koloru. Bu dorwała się do byczka. 



A potem do szczeniaka. 


I koniki!


Zaraz wejdziemy na połoniny!



Huhuhu. Warto było się męczyć na podejściu.





Tak przepięknie. 


Choć zaczęło wiać. I to bardzo. 


A tam w dole wioska. Ludzie doją swoje krowy. Bo już czas. 


Ale słońce jeszcze wysoko. Maszerujemy dalej. 


By następnego dnia w bardzo ciężkich warunkach pogodowych zaatakować szczyt. I wejść na Pikuj. 


 Po tym męczarniach i ciężkich, zimnych nocach na połoninach na wsi, której nie znam nazwy, miły pan wynajmuje nam CAŁY DOM. Z ŁAZIENKĄ ( matko bosko prawdziwą łazienką) trzema sypialniami ( matko bosko prawdziwa pościel, prześcieradła, materace), z kominkiem, ze wszystkim. Za 10 złotych od osoby. 10 ZŁOTYCH. Niech go błogosławi dobro wszechświata!

A tutaj partyjka w Scrabble. Ciekawe kto wygrał. 


A następnego dnia chcemy wracać do Polski, ale łapiemy stopa do... Lwowa. Więc korzystamy z okazji.


I zwiedzamy Lwów. Uczestniczymy w ukraińskiej uroczystości ślubnej, kupujemy wielkie, tłuste truskawki, jemy OBIAD. I jesteśmy szczęśliwi. 



A gdy zaczął padać deszcz pakujemy się do kawiarni by wydać ostatnie pieniądze na dwie wielkie kawy latte, torcik truskawkowy, napoleonki i spędzamy czas grając w scrabble. Czy mogłoby być lepiej? 


Piszemy pocztówki dla znajomych ziomków. 




I obserwujemy życie lwowskie. 


 A inni obserwują nas i naszego Orła Miniaturkę. Kochamy Ukraińców. W ogóle wszystkich kochamy. 


Było fantastycznie.
Maciek jest ekstra.
Ukraina też jest ekstra.
No i czas zbierać siły i fundusze na miesięczny wyjazd w Bałkany. Wtedy to dopiero będzie zdjęć.
Huhuhu.


2 komentarze:

  1. Bardzo mi sie podobalo...ciekawa jestem czy przeszliscie tym fajnym mostkiem...

    OdpowiedzUsuń