sobota, 7 września 2013

Setny post na blogu. Niech żyje niepewność życiowa Bu. Sto lat. Sto lat.

            Kilka lat temu nie miałam pojęcia, co powinnam robić w życiu. ( W znaczeniu nie miałam stałego pojęcia, bo tymczasowe pomysły były i to całkiem liczne). Myślałam sobie - spokojnie, całe liceum przed Tobą - masz czas.
             Kilka miesięcy temu nie miałam pojęcia, co powinnam robić w życiu ( W znaczeniu kompletnym.) Myślałam sobie - spokojnie, masz wakacje przed sobą, kilka wypraw, trochę szkoły życia - na pewno się dowiesz.
           Cóż. Jestem już w trzeciej klasie. Kartka A4, czysta i prosta, co się nazywa deklaracją maturalną, leży przede mną i patrzy się na mnie, jakby mi mówiła " a tu cię mam!". Kilka tygodni do podjęcia decyzji.
            Czy od tej decyzji ważą się losy Muufinki? Czy jest to na tyle istotne, że określa mój pobyt ( lub brak tego pobytu) na Alasce, na McKinley'u, w Paragwaju, w Chinach, w odwiedzinach u Danieli w Japonii? Czy określam tym samym kolor ( albo brak koloru) mojej napisanej ( lub nie) książki?
             Mam nadzieję, że nie.


            Na chwilę obecną przeważają dwie koncepcje.
Koncepcja pierwsza:
Mogę zostać prawnikiem, a potem uciec w dzicz.

Koncepcja druga:
Mogę nie zostać prawnikiem i także uciec w dzicz.

          A potem, gdy zamykam oczy, to staje mi przed oczami G. widzę jego duże dłonie, które trzymają małą książkę, jakiegoś Jacka Dehnela, widzę jego oczy, zafrapowane, podekscytowane, zadowolone, szczęśliwe. Widzę ten korytarz i wielkie pokoje z wysokimi sufitami. Na ścianach obrazy albo plakaty. Dziwne. Cudowne. I mówię mu o Zeldzie Fitzgerald, a oczy mi także zaczynają się zmieniać. Bo czy jest coś, czego pragnęłam kiedyś bardziej, od przetłumaczenia Save Me The Waltz, jej jedynej powieści, w sposób na tyle dobry, że moja kochana, zapomniana Zelda rozbłysła by w kulturze. Ludzie by ją pokochali, jak ja ją pokochałam kiedyś i jak Scott ją kochał i jak sama kochała myśl, że coś takiego mogłoby się wydarzyć.
           
            I albo zasypiam, albo odrzucam z siebie tę myśl, tego uniwersytetu, tej filologii, tego tłumaczenia i pisania, bo przesypuje się przez moją głowę słowo bezrobocie, przesypuje się jak piasek w klepsydrze - wolno, nieuchronnie i tragicznie. Zmierzając do celu.

           Więc wtedy sobie myślę.
Pisać mogę zawsze.
Oczywiście, że będę pisać.
Kocham pisać.
Czemu miałabym wtedy tego nie robić?


        Ale wtedy wizja G. znika jak bańka mydlana i nie ma już tych korytarzy i tego pokoju, w którym Nam opowiada o literaturze współczesnej i o Rudnickim, Jaworskim, Cohenie. Nie ma już Scotta ani Zeldy.

        Są długie i nudne wykłady o zasadach, normach, prawach. Liczby i słowa napisane bez wartości
(literackiej) mądre w swojej kolejności i niezachwianej hierarchii.

        A potem widzę przez chwilę różne osoby. Kinga. Hippisów i biednych sprzedawców pamiątek w Egipcie, którzy w tym roku będą liczyć te swoje dolary kilkakrotnie
(od liczenie ich im nie przybędzie ).Widzę naszą wymianę w Krakowie, wokół praw człowieka.
Widzę małe szczęśliwe bobasy w rękach swoich jednopłciowych rodziców.

        I wtedy znowu powracam do tych liczb i zdań i hierarchii tych zdań, ważności, przepisów i zasad.

I już nie wiem nic, oprócz tego, że bardzo chciałabym mieć domek w Bieszczadach.

      .

     Ps. Zdałam prawko!




        Zdjęcie należy do autorki bloga:    http://justynaneyman.blogspot.com

1 komentarz: