1
Miałam osiemnaście lat, gdy go poznałam. On był starszy o cztery. Oglądał jeden z moich występów w klubie tańca. Miasto Montgomery – stolica marzeń. To, w jakim miejscu się wychowałam miało niemały wpływ na to, kim później się stałam.
Balet to był strzał w dziesiątkę. Chyba byłam w tym dobra. Lubiłam balet. Ale lubiłam też papierosy, alkohol i chłopców. Nie mogłam lubić wszystkich tych czterech rzeczy na raz, dlatego musiałam z czegoś zrezygnować. Moja nauczycielka tańca powiedziała mi, że musiałabym pracować przynamniej cztery razy tyle, niż pracowałam wtedy, aby zostać zawodową tancerką. Pomyślałam, że nie ma sensu wchodzić do rzeki, której przekroczenie może być nie tylko trudne, ale też niewystarczająco satysfakcjonujące przy finale. Odłożyłam tę sprawę na półkę. Jak się później okazało – nie na zawsze.
W każdym razie to był sierpień. Albo lipiec. Raczej sierpień – bardzo upalny dzień. Moja rola była nikła. Wchodziłam w drugim akcie na kilkanaście minut, ale to musiało wystarczyć, by Scott mnie zauważył i zainteresował się mną.
Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań, ale nie pamiętam, o czym wtedy mówił. Chyba wspominał coś o kotach, ale z pewnością nie mogę tego wiedzieć na pewno. Moja głowa zajęta była aktywnym życiem, jakie prowadzić może rozpieszczona dziewczyna z całkiem dobrej rodziny. Poza tym miałam wtedy mnóstwo adoratorów. Ciężko było odegnać się od chłopców. Najbardziej zapadł mi w pamięć nijaki Blaine. Pamiętam, że planowałam z nim ślub. Powiedziałam mojej babci „Spójrz, to mój chłopiec, wyjdę kiedyś za niego, wiesz?” „Dobrze wnusiu, dobrze” – odpowiedziała mi babcia wciskając do kieszeni cukierki. Ale nie mogłam jeść wtedy żadnych słodyczy, tańczyłam, a tancerka musi być rygorystycznie szczupła.
Scott się nie poddawał. Dzwonił dniami i nocami. Opowiadał mi o swoich pragnieniach bycia sławnym. Mówił, że zamierza pisać, już wtedy tworzył krótkie opowiadania, ale jego głowa zaprzątnięta byłą perspektywą prawdziwej, długiej powieści.
- Tworzę ją odkąd zobaczyłem cię po raz pierwszy.
Kłamał w żywe oczy, bo gdy kilka lat później przeglądałam jego dziennik nie trudno było się zorientować, że pierwowzory postaci wykształcone były na papierze dużo wcześniej niż lata roku osiemnastego. Po prostu zdecydował się zmienić oblicze głównej bohaterki – nadał jej moje cechy, a nawet włożył do ust moje słowa. To było miłe.
Opowiadał o swoich wielkich planach. O wielkich podróżach. Opowiadał mi, a ja wisiałam na słuchawce telefonu dłużej niż wisiałam rozmawiając z Blainem. Po jakimś czasie zakochałam się w nim.
Po raz pierwszy pocałował mnie siódmego września. Zrobił to wyjątkowo nieumiejętnie. Powiem więcej – to był najgorszy pocałunek w moim życiu. W dodatku zamiast to zrobić, zapytał najpierw o pozwolenie. Takie głupie zdania niszczą atmosferę, powodują większe zakłopotanie i w rezultacie opór i fizyczny i psychiczny. W końcu jednak przybliżył swoje usta do moich i zamiast zacząć delikatnie i romantycznie natychmiast wsadził mi do buzi swój mokry język. Zdziwiło mnie to, ale zakochałam się w nim, więc nie chciałam zrobić mu przykrości. Zresztą z czasem oboje doszliśmy do perfekcji nie tylko w całowaniu.
2
- Spójrz kochanie, mamy po dwadzieścia kilka lat, jesteśmy młodzi, piękni i bogaci. Ludzie nas kochają!
- Scott ludzie kochają mnie.
- Nie. To ja piszę. To ja jestem pisarzem, to mnie chcą czytać – mówił i śmiał się całkowicie pijany.
- Ja nie piszę. Nie jestem pisarzem. Nie chcą mnie czytać, ale to mnie chcą kochać.
- Jesteś niemożliwa!
- PO TEJ STRONIE RAJU – wrzeszczałam na całe gardło
- PO TEJ STRONIE RAJU – zawtórował mi
- Jesteśmy bogaci!
Miałam dokładnie dwadzieścia lat, gdy wydali mu tę książkę. Piliśmy bez przerwy cały następny tydzień. Siódmego dnia nieprzerwanej imprezy pomyślałam, że bez odwyku się nie obejdzie, ale my chyba po prostu byliśmy w tym dobrzy. Mój dwudziesto czteroletni mąż wydał książkę, dostał mnóstwo pieniędzy – mogliśmy żyć jak królowie. Byliśmy królami na dachu świata. Nikt nam nie dorównał. Nieśmiertelni - zawsze młodzi, piękni i bogaci
- Pojedziemy do Nowego Yorku. Co ty na to? Co powiesz na Nowy York?
- Tak Scott, możemy pojechać – śmiałam się tak głośno, że zaczął poważnie boleć mnie brzuch.
- To pojedźmy jutro. Mamy dużo pieniędzy, możemy pojechać jutro.
- Więc pojedziemy jutro – zgięłam się w pół od kolejnego napadu śmiechu
On też się śmiał.
- Hej, Zeldo!
- Cóż takiego?
- Urodzisz mi syna, co? Będziesz mi rodzić samych synów. Dziesięciu! Ha ha ha. Chcę dziesięciu synów, rozumiesz?
- Nie Scott nie będziemy mieli dziesięciu synów.
- Nie? – śmialiśmy się jak idioci, śmialiśmy się tak gwałtownie, że oboje klasyfikowaliśmy się do zakładu psychiatrycznego.
- Urodzę ci stu synów. Pierwszych pięćdziesięciu nazwiemy „Scott” a drugich pięćdziesięciu „David”
- Boże, dlaczego David?
- Bo byłoby trudno do wszystkich mówić Scott.
Dobrze, że mieliśmy wtedy wielu przyjaciół. Odwieźli nas do domu i kilka dni podawali gorzką herbatę. U obojga stwierdzono zatrucie alkoholowe. Musieliśmy poczekać cały tydzień na wielką ucieczkę do Nowego Yorku.
W Minnesocie urodziłam mu córkę i nazwaliśmy ją Frances. Na drugie Scott. Ale i tak wszyscy mówili do niej „Scottie”
3
Taki jakiś dziwny kościół. Któżby przypuszczał, żeby taki dziwny kościół. Wielki, ogromny i patetyczny. Czyżby wznieśli go właśnie na tę chwilę? Dla mnie? Dla nas? Dla mnie i dla Scotta. Ja i on. Będziemy małżeństwem. To cudownie być małżeństwem. Przysięgniemy sobie miłość przed bogiem, który przecież nie istnieje. Ale to nie szkodzi. Miło jest coś przysięgać. A przysięgać miłość Scottowi będzie miło ponadprzeciętnie.
Stoimy oboje przed ołtarzem. Mam na sobie białą suknię ślubną. Mój mężczyzna jest dzisiaj niecodzienny – tak wyjątkowo przystojny. Piękny. Mój własny ludzki bożek. Cudowna chwila – dokładnie taka, jaką sobie wyobrażałam. Jest tak, jak powinno być – podniośle, wspaniale. Czuję radość w sercu, miłość w nim pęcznieje. Na zawsze ze Scottem. Na dobre i na złe. Przysięgnę mu miłość. Zaraz, za chwilę.
Ale potem spojrzałam na księdza. Ksiądz był stary i pomarszczony. Wysoki i prosty. Wielki jak ten kościół, wielki jak moje tłuste, spęczniałe do granic możliwości serce. I pomyślałam sobie, że na pewno się podnieci. Gdybym teraz zdjęła z siebie tę beznadziejnie drogą suknię i zobaczyłby moje piękne, koronkowe majtki stałby się twardy jak marmurowy posąg. Ta myśl mnie ucieszyła. Ale dzisiaj będę podniecać kogoś innego. Mojego męża. Pewnie zaniewidzi tego człowieka, bo kocha się już we mnie. Jestem dzisiaj taka piękna. Moje spojrzenie w jego spojrzeniu. Moja dłoń w jego dłoni. Tylko moje myśli trochę się buntują i biegną gdzieś po ścieżkach grzechu. Myśli widzą jak ksiądz spuszcza się sam, w swoim zakonie, w swojej boskiej celi. Ma tak bardzo ochotę, że pewnie zerżnąłby w dupę nawet samego Jezusa. Jakie to zabawne. Jestem piękna, młoda i wychodzę za mąż za utalentowanego pisarza. Scott jestem już teraz twoja własna. Na zawsze.
4
- Nigdy się nie zestarzeję.
- Jak to? Każdy się zestarzeje.
- Ja nie.
- Ty nie? Ty Nie. Nie. Oczywiście. Ty nie.
- Nie, bo zabiję się pewnego dnia.
Towarzystwo Laury nudziło mnie więc lubiłam ją prowokować. Mówiłam coś kontrowersyjnego, a wtedy Laura się oburzała, robiła zabawną minę i przeciskała przez zęby jak się przepuszcza mięso przez maszynkę do mielenia słowa pełne pogardy i złości. Ale Laura miała nadwagę, miała ograniczony umysł i biegała co niedzielę do kościoła, by się modlić gorąco bo srała na samą myśl o śmierci. Ja się nie bałam. Śmierć nie jest wcale taka zła. Po śmierci już niczego nie ma. Jest po prostu pustka, a skoro pustka to przecież niczego nie czujesz, nic cię nie obchodzi. Nie ma cię. Och – śmierć mnie nie obchodziła. Nowinki techniczne, samochody, astronomia i śmierć takie cztery tematy, które były mi obojętne. Zwisały mi. Laurze nie zwisały i przez to miała obwisłe piersi.
- Pewnego dnia będziesz miała pomarszczoną skórę i fałdy. Kąciki ust opadną ci do dołu i będziesz wyglądać na wiecznie smutną. Więcej będziesz siedzieć niż ruszać się, bo żylaki zaatakują twoje nogi. Może gdybyś tyle nie chodziła na wysokim obcasie…
- Nie rozumiesz, Lauro. Ja nigdy nie będę stara. Gdy pewnego dnia spojrzę w lustro i zobaczę, że moja powierzchowność nie jest taka, jaka życzyłabym sobie, aby była to najzwyczajniej strzelę sobie w łeb z rewolweru. Nie będzie mi przykro. Będę szczęśliwa. Do końca tak, jak chciałam. Jestem wolna. Jestem panią swojego życia. Mogę go w każdej chwili zakończyć. A że mogę zrobić to bez żalu cieszy mnie jeszcze bardziej.
Laura nie pojęła moich słów. Bez względu na to jak bzdurne rzeczy opowiadała jej koleżanka na szczęście ścięcie włosów nie sprawiło jej trudności.
- Gotowe.
Wspaniale. Przejrzałam się w lustrze i ucieszył mnie ten widok. Scott tak często podkreślał, że lubi mnie w długich włosach. Dlatego je ścięłam. Ciekawe jak zareaguje, gdy wrócę do domu. Otworzę drzwi. On będzie siedział w dużym pokoju za biurkiem. Nie spojrzy na mnie od razu – nigdy tak nie robi. Pozwoli sobie dokończyć jakąś myśl - dopiero później uniesie swoją zmęczoną całodziennym pisaniem głowę i wtedy na jego twarzy zagości zdziwienie. Brwi podniosą się lekko i będzie rozczarowany. Nie wiedziałam, co zrobi. Miałam dwa przypuszczenia. Albo powie cicho, że ładnie wyglądam i cieszy się, że miło spędziłam czas w towarzystwie koleżanki albo też może wybuchnąć awantura. Zacznie krzyczeć jakieś głupoty i oskarży mnie o wszystko, co złego dzieje się aktualnie na świecie. Bez względu która opcja stanie się rzeczywistością później będziemy się pewnie kochać. Długo i namiętnie całą noc bez przerwy. Nie wypada kochać kogoś aż tak intensywnie. Cały dzień był w moich myślach. Gdyby kiedyś przyszło mi do głowy zdradzić go z kimś, na pewno także w trakcie stosunku myślałabym cały czas tylko o swoim mężu.
5
Poznałam Go na przyjęciu u Hemingway’a po drugiej stronie Sekwany. Mój mąż – Scott posuwał w tym czasie na Montmartre jakieś faceta. Miał chyba na imię Marcel i był beznadziejnym autorem sztuk teatralnych dla dzieci. Nigdy bym nie przypuszczała, że może mnie zdradzić z takim dyletantem.
Upalny dzień. Paryż nie bywa tak gorący. Miałam na sobie sukienkę od Coco. Scott mówił mi wtedy, żebym nie nosiła ubrań jej projektu. Były dla niego zbyt chłopięce. Chciał mnie kobiecą. To dlaczego do cholery, pierdolił się z jakimś gościem?
Poza tym wciąż mi powtarzał, ze jestem za bardzo współczesna. Urodziłam się w dziewięćsetnym roku – jak mogłabym powracać do XIX wieku? Pragnęłam płynąć do przodu, a on nic tylko czytał te stare, zniszczone książki. Pewnie dlatego był lepszym pisarzem.
Ale nie tańczył tak jak ja. Mówiąc szczerze wcale nie tańczył. Już nawet Ernest, serdeczny przyjaciel poruszał się na parkiecie lepiej. To pewnie dlatego wystawiał ciągle te przyjęcia. Tamtego dnia nie tańczyłam. Opierałam się o balustradę balkonu i zaciągałam głęboko mocnym Marlboro. To były czasy, kiedy Phillip Morris produkował je z czerwonym ustnikiem - specjalnie dla kobiet, aby nie zostawiały śladu szminki.
Pojawił się. Miał na sobie ładnie skrojony, wełniany letni garnitur w stonowanych kolorach. Lekko niemodne spodnie zwężane ku dołowi. Biała koszula, krawat o umiarkowanej szerokości i delikatnym wzorze. Tacy chłopcy jak on nie pili dużo alkoholi i nie palili fajek. Nie czekałam długo natychmiast zaproponowałam mu długiego, cienkiego papierosa z czerwonym ustnikiem. Powinien odmówić, ale chłopcy jego pokroju nie znają się specjalnie na etykiecie. Może właśnie to mnie w nim pociągało.
Podałam mu nawet ogień. Podziękował i oparł się także o barierkę. Wdychał głęboko jak ja – nie wiem po co, wszak nie miał męża, który w tej samej chwili kochał się z jakimś artystycznym pedałem. Ile mógł mieć lat? Pewnie nie więcej niż dwadzieścia. Potężny z postury, męski, krzepki, dostojny tylko rysy twarzy zdradzić mogły lekko chłopięcy wiek.
- Mam przyjemność z panią Fitzgerald?
Uśmiechnęłam się do niego, bo wyglądał na zestresowanego perspektywą rozmowy ze mną. Obserwował mnie odkąd tu przyszedł. Przez cały wieczór czułam jego spojrzenie na moim biuście. Postanowiłam być dla niego miła.
- Chyba nie dosłyszałam pana nazwiska…
Przedstawił się. Miał miłe w brzmieniu imię, którego jednak nie zapamiętałam.
- Pisze pan… Co pan pisze?
A cóż mógł pisać? Nowele. Tacy jak on piszą właśnie nowele. Przybywają do Paryża, bo chcą zostać sławni. Może za kilka lat faktycznie zdobędzie uznanie. Na razie patrzył się na mnie z niedojrzałym, niewykształconym jeszcze pożądaniem zmieszanym z odrobiną obawy.
To była kwestia czasu. Zbliżył się. Wyczuł po co zostawiam niedomknięte usta. Boże, był młodszy przynajmniej o osiem lat, a całował niczym urodzony amant
- Mój mąż Cię zabije, jak się dowie
- Nie dowie się – powiedział, a ja świadomie pozwoliłam mu na to, by poczuł się władczy i stanowczy. Niech decyduje. Niech przejmie inicjatywę.
Kochałam się z nim, mimo że widziałam go pierwszy raz na oczy. Mówił coś w trakcie o surrealizmie. Scott potępił by go na pewno za takie współczesne upodobania. Scott oglądałby tylko włoskich renesansowych przeżytków. Durer, Bellini, Brescio –któż ich teraz potrzebował. Któż potrzebował wzniosłych, patetycznych scen biblijnych? Przed nami gwieździsta noc, odgłosy muzyki z dołu i wielka, gorąca, młoda namiętność chłopca, którego jestem pierwszą kobietą. Pierwsza i od razu mężatka. Szczęśliwa w związku ze Scottem, o którym nie pomyślała ani razu. Nawet jednego razu. Ani razu – przez cały wieczór.
6
- Ta ostatnia powieść Ernesta jest beznadziejna. Do niczego
- Nie wolno ci grzebać w moich rzeczach – Scott wyraźnie się na mnie zdenerwował.
- Nie grzebałam w twoich rzeczach – odpowiedziałam niedbale – zostawiłeś kartki na biurku i po prostu wpadły mi w ręce. „Słońce też wschodzi” – bardzo nieoryginalny tytuł. On w ogóle cały jest bardzo nieoryginalny. Nikt już nie pisze o wojnie. Wszyscy mamy dosyć wojny.
- Nie wolno ci ruszać moich papierów! – krzyknął
- Nie masz prawa tak się o to denerwować! Trudno! Przeczytałam, czasu nie cofnę. Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz. Jestem do cholery twoją żoną. Nie ufasz mi w niczym. Masz przede mną tajemnice. Jak ja mam się z tym czuć?
- Kto to mówi? Jak sobie pomyślę o tym lotniku, który…
- Dość! Im więcej czasu przebywasz w towarzystwie Ernesta tym częściej się kłócimy. Dlaczego ufasz mu bardziej niż mnie? Gdy on o czymś ci powie, ty natychmiast traktujesz to jako prawdę ostateczną. Nie potrzebujesz żadnych dowodów. Po prostu prawda i tyle. A nie przyszło ci kiedyś do głowy, że on najzwyczajniej na świecie kłamie?! Przecież gołym okiem widać, że mnie nie znosi. Wszystko by zrobił, żebyśmy się rozstali… Ale ty oczywiście tego nie widzisz. Trzeba było się ożenić z Hemingway’em, nie ze mną!
- Spójrz mi w oczy w takim razie i powiedz mi wprost że…
- Dlaczego mi nie ufasz?!
Zaczęłam krzyczeć. Zawsze w takich momentach krzyczę. Płakałam i krzyczałam, że mi nie ufa. Że jest dla mnie nie dobry. Chwycił mnie mocno za ramiona i potrząsnął moją głową. Moja rozpacz dosięgła szczytu.
- Ty mnie wcale nie kochasz!
- Zelda! Spójrz mi w oczy! – powiedział dobitnie i groźnie. Aż się przestraszyłam. Nie wiedziałam, że mogę się bać Scotta.
Nie pozostało mi nic innego jak spełnić jego prośbę. Miał wściekłe oczy.
- Przysięgnij mi, że nie zdradziłaś mnie.
Był dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Znał mnie jak nikt inny.
- Czy możesz przysięgnąć?
Wściekłe, wyczekujące spojrzenie. Cisza w mieszkaniu.
- Nie
Tylko na to czekał. Popchnął mnie mocno ze złością, tak że uderzyłam lekko o ścianę. Odwrócił się na pięcie i wybiegł z mieszkania trzaskając drzwiami tak głośno, że wydawało mi się, że wyskoczyły z futryny.
Usiadłam na podłodze i patrzyłam się tępo w ścianę. Chyba poczułam wyrzuty sumienia.
*
Gdy wrócił następnego dnia całkowicie pijany oświadczyłam, że wychodzę i nie wrócę na noc. Kolejną noc spędziłam z lotnikiem Eduardem.
Przyjechał po mnie pożyczonym od Ernesta czarnym, błyszcącym Rolls-Roycem. Myślałam, że sie pobiją. W gruncie rzeczy miałam ochotę popatrzeć na wściekłego Scotta, który dostaje w szczękę od Eduarda. Ale myliłam się. To na mnie był zły, nie na lotnika. Siłą wyprowadził mnie z tamtego mieszkania i zawiózł do domu.
- Chcę rozwodu! - krzyknęłam głośno i dobitnie - Daj mi rozwodu.
Zaczął się śmiać. Śmiał się jakby nie był do końca sprawny psychicznie.
- Dobry żart, Zeldo! - powiedział - Nikt nie umie mnie tak rozbawić, jak ty.
Paryż śmierdział, gdy jechaliśmy tym cholernie drogim autem przez wszystkie te pięknie oświetlone latarniami uliczki. Zgasił silnik.
- Idziemy kochanie na górę.
- Nie.
- Jak nie?
- Chcę rozwodu, Scott!
Znowu użył siły, by wyciągnąć mnie z tego okropnego auta. Potem całą drogę na górę niósł mnie na rękach jak lalkę. Krzyczałam wtedy do niego straszne rzeczy i na pewno wszyscy sąsiedzi słuchali z zainteresowaniem moich dramatycznych lamentów
- Nienawidzę cię, Scott! Całe dnie siedzisz w tej zasranej pracowni i piszesz! Nic nie robisz tylko piszesz! Mam tego dosyć. Nudzę sie tutaj. Francja jest taka nudna! Całe dnie spędzam pływając w basenie, a wieczory tańcząc w tych głupich kasynach. Zupełnie o mnie zapominasz. Wolisz te swoje kartki niż mnie!
Zawsze tak wyglądały nasze kłótnie. Oboje zarzucaliśmy sobie brak miłości. To był najgorszy z używanych argumentów i zawsze baliśmy się go jak ognia. Przez siedem dni chciałam tego rozwodu. A on przez siedem dni trzymał mnie w mieszkaniu zamkniętym na klucz. Nasi przyjaciele matwiwli się o nas, z naszego domu dochodziły odgłosy tłukącego się szkła i łamanych mebli. Jeszcze chwila i pozabijalibyśmy się nawzajem. Wciąż na siebie wrzeszczeliśmy. Bolało mnie gardło od tych ciągłych kłótni. Wieczorami piliśmy Jacka Danielsa bez umiaru. Byliśmy pijani jak świnie. Codziennie przez siedem dni. Trzymałby mnie tam pewnie i do końca świata - dopóki nie odpuściłabym i nie powiedziała, że cofam prośbę o rozwód. Gdy to nastąpiło wyjechał za miasto na kilka dni. Powiedział, że musi odpocząć.
Drzwi były otwarte. Mogłam uciec. Mogłam uciec z Eduardem. Ale potem pojawił się strach – paraliżujący strach, że mnie zostawi. Że nigdy nie wróci. Bez Scotta byłam nikim. Na szczęście on także byłby nikim beze mnie. Wiedzieliśmy o tym obydwoje. Obydwoje wiedzieliśmy, że prędzej czy później musi wrócić.
7
- Zabiję się.
Postanowiłam się zabić. Tak. Śmierć nie była tak przerażająca jak perspektywa Scotta z Isadorą Duncan.
Wstrząsały mną konwulsje zazdrości. Na samą myśl, że mógłby sypiać z kimkolwiek innym czułam jak krew rozsadza mi czaszkę. Wpadłam w obłęd. Wcześniej obawiałam się tylko kobiet. Bałam się po prostu połowy świata, ta połowa mogła stanowić dla mnie konkurencję, ale po tym jak dowiedziałam się o jego homoseksualnych preferencjach za wrogów uważałam wszystkich ludzi, którzy w jakikolwiek sposób byli seksualni. Doszło do tego, że rozszarpywałam w myślach kilkunastoletnie dziewczynki, albo nawet staruszki na które Scott patrzył zbyt długo. Wiedziałam, że powoli takie zachowanie przekracza granice zdrowego rozsądku, ale najgorsze było chyba właśnie to, że wciąż musiałam swoją chorą zazdrość ukrywać. Chowałam się za maską obojętności – wszak nie mogłam pokazać Scottowi, że aż tak mocno mi na nim zależy.
Znalazłam prezerwatywy i ulotkę informacyjną z jakiegoś burdelu. Byliśmy pięć lat po ślubie, a on sypiał na boku z dziwkami. Potem wracał do mnie. I tak na zmianę.
Dziwek się jednak nie bałam. Nawet gdyby z nimi sypiał, to z pewnością nie zdecydowałby się nigdy na dłuższy związek z taką kobietą. Jakby nie patrzeć był artystą, potrzebował inspiracji, uwag, rad. Tyle rzeczy robiliśmy razem. Rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy całe długie godziny. A o czym rozmawiałby z taką dziwką? Ona nie miałaby pojęcia nawet jak zaadresować list, a co dopiero napisać go.
Pamiętam to przyjęcie u Sewella Stokes’a. Oczywiście rano tego samego dnia zdążyliśmy się już pokłócić. Tym razem poszło o Scottie. Mój mąż był dla niej wyjątkowo surowym nauczycielem - całe dnie spędzała nad książkami. "Daj jej spokój, to że ma niespełnionego artystyście ojca nie obliguje jej do spełnianie jego chorych ambicji!". I zaczęło się. Znowu potłukliśmy porcelanową zastawę. Jeszcze kilka kłótni i nie będziemy mieć ani jednego całego naczynia w domu, aby zaparzyć chociażby herbatę!
Weszliśmy jednak do środka razem, pod rękę. Zdjął mi płaszcz i usługiwał jak prawdziwy dżentelmen. Śmieszyło mnie to ukrywanie prawdziwej twarzy przy obcych ludziach. Jeszcze przed chwilą wyzywał mnie od dziwek, a teraz idziemy razem - dostojni i piękni. Tak często miałam ochotę go zabić. Z jednej strony go kochałam, a z drugiej nienawidziłam. Tak sprzeczne uczucia wywoływały zamęt. Czułam się zagubiona i nieszczęśliwa.
Wszystko odbywałoby się jak zawsze. Istniała nawet szanse, że jeśli wszystko pójdzie z płatka i przyjęcie się uda oboje po prostu zapomnimy o rannej kłótni i znowu spróbujemy żyć normalnie. Pomyślałam, że zbliżają się wakacje - moglibyśmy całą rodziną uciec na wieś. Scottie odpoczęłaby trochę od tej nagonki dużego miasta. Mogłaby jeździć na kucyku i karmić króliki. Zaraz po przyjęciu zamierzałam podzielić się moim pomysłem ze Scottem. Byłam pewna, że się ucieszy. Wszyscy potrzebowaliśmy wakacji.
Ale wtedy pojawiła się Izodora Duncan. Wyglądała przerażająco dobrze. Miała na sobie grecką suknię od Vionnet i sznur modnych w tym czasie pereł. Jej piersi nie ściśnięte przez gorset falowały przed oczami Scotta. Nie mogłam tego wytzrymać i przechyliłam pierwszą szklaneczkę Martini.
W tym czasie napotkałam przypadkiem James Joyce'a. Miał na głowie obrzydliwą przepaskę spod której czułam zapach krwi. Zapytany o przyczynę odpowiedział wymijająco, że od jakiegoś czasu ma problemy z oczami. Był jednak w znakomitym humorze; opowiadał z zapałem o nowej ksiażce którą tworzył. Nazwał ją na razie roboczo "Praca w Toku".
- Jeżeli i ta powieść przyspoży ci tyle zaszczytów, ile przyspożył słynny Ullisses - odpowiedziałam mu z gracją - z pewnością nie będzie bardziej znanego pisarza nie tylko tutaj, w Paryżu ale być może także i w całej Ameryce.
- Droga pani Fitzgerald, nawet jeśli pani przypuszczenia odważyłbym się uznać za prawdopodobne sytuacja ta, obawiam się - nastąpi co najmniej za kilkanaście lat.
Dziwak - pomyślałam. Wszyscy tutaj traktują go za dziwaka. Odmówiłam Joyce'owi wspólnego tańca i powróciłam do drugeij sali, aby poinformować Scotta o nowych poczynaniach literackiego konkurenta.
Weszłam i natychmiast mnie zamurowało. Scott stał w tym samym miejscu w którym go zostawiłam, prawie pół godziny temu! Wciąż rozmawiał z przejęciem z tę suką Duncan. Popatrzyłam na jego roziskrzone oczy i już wszystko stało się dla mnie jasne. Zostawi mnie dla niej. Na pewno mnie zostawi.
Miły chłopaczek w tanim fraku podszedł w tej samej chwili z tacą pełną szklaneczek martini. Wzięłam dwie i wypiłam od razu. Hemingway patzrył się wtedy na mnie wyczekująco. Jakby chciał mnie tym zwrokiem skarcić. Nie lubiłam tego człowieka i odwróciłam się na pięcie, by nie patzrył na mnie więcej. Nawet jeśli naskarży swojemu przyjacielowi, że jego żona się upija - Scott prędzej i później także się upije i będziemy oboje pijani i szcześliwi.
Nie myliłam się - Hemingway i jego nowa, piękna kobieta - modelka bodajże podeszli do mnie i zaczęli jedną z tych nudnych, moralnych rozmów. Udało mi się na szczęscie w żartach dopiec Ernestowi krytykując jego wcale nie dowcipne, krókie felietony, jakie zdecydował sie zamieszczać ostatnio w Le Figaro za marne pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. On nie był mi dłużny i pytał uszczypliwie o moje postępy w pisaniu. Zaoferował nawet grzecznie wydać osobiście jedną z opowiastek, jeżeli byłabym na tyle zdesperowana. Udałam, że przyjmuję uwagę z ciepłym sercem i oddaliłam się od nich. Znalazłam chłopaczka w tanim fraku i przechyliłam kolejną szklaneczkę. Poczułam miłe uderzenie ciepła w głowie i byłam gotowa zacząć tańczyć. Zawsze najlepiej tańczyło mi się właśnie po alkoholu. Poszukałam wzrokiem Scotta, ale on w tym czasie nadal rozmawiał z Izadorą Duncan.
Nie wiem, gdzie urosło to uczucie, ale pojawiło się tak nagle, że zrobiło mi się słabo i musiałam usiąść na chwilę na skórzanej kanapie. Przed oczami zobaczyłam czarną mgłę. Strciłam równowagę i poczułam silny ból w okolicach skroni. Paranoiczna zazdrość ogarnęła całym moim ciałem. Nie myślałam o tym zbyt długo. Postanowiłam się zabić. Stanęłam na szczycie wysokich i długich marmurowych schodów. Uniosłam się na palcach do góry i poczułam jak spadam w dół. Lecę. Patrzcie na mnie! Ludzie! Ja latam. Muzyka przestała grać, a ja nie czułam już nic.
8
- Nie pierdol! – krzyknęłam do niego – Wciąż tylko pierdolisz, pierdolisz, pierdolisz!
- Pani Zeldo, niech się pani uspokoi, zaraz siostra przyjedzie z lekami…
- Wynoś się stąd! Nienawidzę cię! Nienawidzę!
- Proszę się uspokoić… takie zachowania nie są wskazane w pani aktua…
- Jak mam się uspokoić, to proszę wyprosić tego mężczyznę. Nie chcę żeby tutaj był!
- Zeldo, kochanie...
- Spierdalaj!
Noc, dzień. Noc, dzień. Mija noc powraca dzień. Mija dzień powraca noc. Wciąż noc, wciąż dzień. Na zmianę. Bez żadnych zmian. Nie zaburzony rytm. Poprawna kolejność. Teraz jest -dzień, a to oznacza, że za chwilę będzie noc. Nie dzień. Oczywiście, że tak.
- Poproszę pana o opuszczenie pokoju.
- Nie słyszysz? Ta miła pani w brzydkich korkowych butach mówi ci wyraźnie „spierdalaj”.
Scott zasmucił się wyraźnie, ale wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi, delikatnie i bezgłośnie. To oburzyło mnie najbardziej. Poczułam wielką, dziką złość. Złość zatamowała mi krew w żyłach i gdy nic więcej nie przychodziło mi do głowy zaczęłam krzyczeć najgłośniej jak potrafię.
Pojawiła się pielęgniarka ze strzykawką.
- Poproszę pani rękę. Proszę w tej chwili.
Krzyczałam jeszcze, ale trwało to krótko. Substancja wpłynęła mi w żyły i znowu poczułam ten stan otumanienia. Było mi po prostu wszystko jedno.
9
Wiadomość o jego śmierci pojawiła się nagle i nie była niespodziewana. Wiedziałam, że to może skończyć się właśnie w ten sposób. Wciąż pił. Gdy zabrał mnie ze szpitala ostatnim razem wyglądał na wykończonego. Jego nowa hollywoodzka kobieta niestety nie zaznała z nim szczęścia. Krzywdził ją będąc z nią. Wszyscy o tym wiedzieli. Przecież i tak kochał mnie – nawet, gdy leżałam w szpitalu dla psychicznie upośledzonych i gdy wstrzykiwali mi dożylnie kolejne dawki otumanienia. Przez te leki nie było mi tak trudno znieść wszystkich tych wiadomości z drugiego stanu. A Scott działał! Chyba nawet zaczął pisać scenariusze filmowe, ale co mogło mnie to obchodzić. Liczyły się dla mnie tylko zachody i wschody słońca. Żadnego nie pominęłam. Oglądałam z uwagą pozorną wędrówkę słońca po niebie i to zajmowało mnie na długo. Scottie przyniosła mi pewnego dnia do szpitala kota – czarną, grubą kocicę i od tamtego czasu oglądałyśmy słońce razem. Gdy zobaczyłam kopertę ze znaczkiem prosto z Hollywood przeczuwałam jaki rodzaj wiadomości tam zastanę. Zawołałam pielęgniarkę i poprosiłam o dodatkowy zastrzyk. Wyciągnęłam rękę do niej jak dziecko wyciąga łapkę po cukierki. Kobieta wstrzyknęła płyn, a ja spokojna i opanowana, nawet lekko uśmiechnięta otworzyłam kopertę i przeczytałam na głos, że przyczyna mojego istnienia, moja wielka, ogromna miłość, mój powód, mój skutek, mój szmer nadziei, moja nienawiść, moje przeznaczenie – mój życiowy mężczyzna Scott Fitzgerald nie żyje.
Odłożyłam kopertę na stolik. Koperta była biała. Ściany były białe. Drzwi były białe. Klamka była biała. Moje ręce były białe, pościel była biała i tabletki, które miałam połknąć przed osiemnastą także były białe. Mogliby pochować Scotta w białym garniturze. Tak, mój martwy Scott leżałby w białej trumnie, miałby bladą twarz i naokoło rozsypałabym białe kwiaty. Wszystko ładnie by pachniało. Mogłabym być księdzem na jego pogrzebie.
- Scott, co ty na to, żebym była księdzem? I odprawiła nad tobą żałobną modlitwę?
Gdyby żył na pewno zaśmiałby się z tego żartu. Moje żarty zawsze go śmieszyły.
Ale nie żyje. Nie ma go. Już nigdy nie dotknie mojej ręki. Nigdy nie spojrzy na mnie. Nigdy się nie pokłócimy. Byłabym się popłakała, ale czarny, gruby kot wtargnął na moje kolana, rozłożył się wygodnie na nich, przeciągnął długo i spokojnie, zatulił koci łeb w fałdach mojej białej koszuli nocnej i zasnął. Nie mogę płakać nad śmiercią Scotta ze śpiącym kotem na kolanach. Jemu by się to nie podobało. Nie może być współcześnie. Mogłabym płakać, gdybym miała na sobie czarną, długą suknię, ostry porywisty wiatr smagałby mi policzki, a ja stałabym na wzgórzu jakiegoś malowniczego miejsca – tak w takich okolicznościach można płakać za Scottem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz