wtorek, 7 maja 2013

Deszcz Kleszcz ( część ostatnia)




Artystyczne zdjęcie Macieja. Stamtąd rozciągał się widok na Pustynię Błędowską, a raczej na to, co z niej pozostało. Albo co na niej wyrosło.


Obozowisko. Wyobrażałam sobie to miejsce w trakcie pięknego, gorącego, majowego popołudnia.
Życie jednak mogłoby być prostsze.

Niektórym nic nie przeszkadzało z czerpania radości z wody.


           W tym miejscu wydarzyła się pewna niesamowita historia. Od ponad godziny jeździliśmy balansując pomiędzy pustynią, a lasem, w kompletnej dziczy, brudni i mokrzy. Znaleźliśmy staw i wędkarza. Wędkarz w trakcie jakże przeuroczej pogawędki wyznał nam, że tutaj zaraz za rogiem, za sto metrów, będzie restauracja. Mało tego, powiedział, że będzie i stadion i dom kultury. Nie wiedziałam, czy to nam się majaczy ten wędkarz, czy to temu wędkarzowi się majaczy. W każdym razie poszliśmy niepewnie we wskazanym kierunku. A tam, jakby urosło nie wiadomo skąd i dlaczego: prawdziwe miasto. Niesamowite.


Słynna restauracja Opoka w Kluczach.



Na szczególne miejsce zasługuje to ognisko, a właściwie ogniseczko, z wielkim poświęceniem przygotowane, niemal wystrugane. Zostało rozpalone całkowicie w trakcie deszczu i to w dodatku z suchego drzewa. Suche drzewo z ogromnym nakładem pracy odnalazł Maciej ( ukłony, brawa, owacje). Skończyło się to na zapuchniętych kończynach i wielu drzazgach, ale czego się nie robi dla smaku pianek pieczonych nad ogniem...


Noc - ulewa za ulewą. Namiot Durajskich przemókł całkowicie. Stracili ostatnią suchą nitkę. Podobno dopiero, gdy straci się wszystko, człowiek czuje się naprawdę wolnym.

Taki znak dla rowerzystów w rzeczywistości oznacza: uwaga na drodze leżą martwe zwierzęta.

Moje poczynania.


Dość szybko, bo koło dziewiątej znaleźliśmy się w Ogrodzieńcu. Skleiliśmy mapę, bo rozwaliła się na kilka mokrych części. Na zamku morale poszły w górę. Dorota zakupiła łuk, z którego była dumna jak paw. Maciek wspinał się na skałki. Kasia pozdrowiła sakwowców z Łodzi ( mijaliśmy się na trasie kilka razy), a ja jadłam ciastka z biedronki. Kilogram kruchych ciastek za dychę. Cóż za okazja.
Taka szczęśliwa.




Kasia coraz to bardziej profesjonalnie drepcze za swoim bratem.

Pozytywnie.
 
Miło jest jeszcze jakiś czas, ale niestety niedługi, bo gubimy trasę i zamiast jechać na północ, jedziemy na południe w stronę Krakowa i to całe dziesieć kilometrów. Jest mi tak z tego powodu przykro, że tylko wrzucanie od wszystkich niecenzurowanych złych ludzi od oznaczania szlaku jakoś mi pomaga. Po drodze spotykamy całą rodzinę Świadków Jechowych. Obie z Dorcią uważamy, że mieszanie dzieci w ortodoksyjne praktyki jakiejkolwiek religii zakrwawa o zbrodnię. Mała dziewczynka wciska nam ulotki i pokazuje dobrego boga.  O trzynastej jesteśmy znowu w Ogrodzieńcu. Tam zaczyna lać. Kupujemy niezdrowe jadło i wymyślam swoją cudowną autorską grę.
Nazywa się:
"Co Kasia zrobi za słońce?"
Rezultaty tej gry są następujące: Kasia za słońce da się ogolić na łyso, zrobić sobie kolczyk w pępku, a nawet lekko wychłostać. Dodatkowo za słońce jest w stanie polizać obce, brudne stopy i jechać na rowerze w samym kostiumie kąpielowym.
Kasia jednak nigdy w życiu za słońce nie podeszłaby do dziewczynki, aby jej powiedzieć, że jest najbrzydszą dziewczynką na świecie.
Gdy gra przyjęła formę całkiem nieprzyzwoitych i idiotycznych pytań, przestało padać.
Jeden zero dla mnie.


Kolejne kilometry nie są wcale najgorsze. Jedziemy już naszym szlakiem w dobrym kierunku, co prawda w lesie, po różnej jakości szutrach, ale jest całkiem z górki i całkiem przyjemnie. Dojeżdzamy do Zamku Ostrężnik, gdzie gubimy Kasię.
Kasia musiała nie zauważyć zamku, ani tego, że się zatrzymaliśmy i pojechała dalej. W dodatku niezbyt prawidłową drogą. Kasinowe poszukiwania trwały kolejną godzinę. W końcu, gdy włączyła telefon udało się ją zlokalizować. 


Kasia odnaleziona!


Przy felernym zamku Ostrężnik nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego pojawiają się prysznice z ciepłą wodą i prądem. Nie omieszkaliśmy z nich skorzystać. Ruszamy późno, a jeszcze całkiem sporo mamy do przejechania. Na trasie wybucha awantura. Deszcz zaczyna padać od nowa. Nie wiemy, gdzie jechać. Jest późno. Robię szybko zdjecia zamkom w Bobolicach i Mirowie. Ta druga wieś była naszym ostatecznym celem. Z powodu durajskiego namiotu i mokrych durajskowych śpiworów postanowiliśmy szukać stodoły. Poszukiwania stodoły trwały w nieskończość. Jeden obywatel wysyłał nas do drugiego. Nikt nie chciał pożyczyć metra kwadratowego stodoły, aby biednym podróżnym nie kapało nocą na głowy. Gdy sytuacja wyglądała na dramatyczną i beznadziejną trafiliśmy na dom ciotki Antolki. Ciotka Antolka pozwoliła nam wejść do swojej stodoły. Gdy wprowadzaliśmy rowery zmieniła zdanie i zaprosiła nas DO DOMU, gdyż miała jeden pusty pokój.


Najpiękniejsza izba świata.


Dziękujemy cioci Antolce! Niech ciocię Antolkę same dobre rzeczy spotykają w życiu!

Tej radości nie da się opisać słowami. Jemy czipsy i czekoladę, bo niczego innego nie było w sklepie. Wszystko jest pyszne i suche. Przejechaliśmy bardzo dużo kilometrów. Śpimy na łóżkach. W nocy kilka razy łapię Dorotę, która spada na podłogę. Mimo wszystko, u cioci czujemy się jak w raju.

Przed nami już ostatni dzień. Reperujemy, co się jeszcze da reperować. Głównie pozbywamy się piasku, który przeszkadza klockom hamulcowym i łańcuchom. Jedziemy do Olsztyna, a potem prosto do Częstochowy. W Częstochowie wychodzi słońce. Po raz pierwszy.
Kupujemy bilet powrotny i idziemy na pizzę. Kupujemy dwa ogromne placki. Wielkie niczym rondo Lotników Lwowskich.

Przed
I po


Podsumowując - było ciężko i mokro. Dziękuję Wam, moi drodzy towarzysze za wspaniałą majówkę. Dorci za podpłomyki, spokój i karmę. Maćkowi za reperowanie rowerów, pomaganie mi z mapą i rozpalenie ogniska w deszczu. I Tobie Kasiu, za ubarwienie tej wyprawy humorem, za wszystkie Twoje opowieści i wszystkie kanapki, które wypadały Ci z rąk.
Cieszę się, że to się udało.


  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz