wtorek, 7 maja 2013

Majówka deszczówka ( część pierwsza )

           Niesamowite. Świeci słońce, drzewa pokryły się małymi, białymi kwiatkami, ptaszki śpiewają, a maturzyści piszą matury. Bu tymczasem czyta Ludzi Bezdomnych i bardzo się cieszy. Głównie tym, że będzie słuchać Kings Of Leon na Openerze w Gdyni i tarzać się w błocie na Woodstocku. Właśnie napisała bardzo mądrze formularz zgłoszeniowy do Akcji Letniej z Amnesty International i ma wielką nadzieję, że będą ją chcieli jako wolontariuszkę.

         W bardzo dobrym, suchym, wiosennym humorze i lekkim podekscytowaniu ducha chętnie podzielę się moimi wrażeniami z majówki, a naprawdę jest o czym opowiadać. Bo przeżyliśmy co prawda bardzo mokrą, ale niesamowitą przygodę na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

        We wtorek odegrałam, co miałam odegrać w nudnym szkolnym przedstawieniu i razem z Maćkiem popędziliśmy na Kaliską, gdzie czekały już dziewczyny. Na stacji doznałam palpitacji serca, po tym, jak staruszek powyzywał panią w informacji że:
"ON NIE ROZUMIE, ŻE PRZEZ TYLE LAT MOŻNA BYŁO PRZEWOZIĆ ROWERY, A TERAZ NIE!"
       Na szczęście, gdy uporaliśmy się z wielką kolejką i niezbyt sympatyczną panią w siwych włosach, dostaliśmy cztery bilety dla nas i cztery bilety dla naszych rowerów.
       Jest dobrze. Będziemy w Krakowie! ( perspektywa majówki gdzieś w lasach koło Dobronia odeszła za zawsze).


Dorota, Maciek i Kasia czekają na pociąg.

       Okazuje się, że takich sakwowców jak my, jest na Kaliskiej całkiem dużo! Dwadzieścia rowerów upychamy do ostatniego wagonu. Odpinamy sakwy i jemy kanapki. Do Krakowa jedziemy szybko. Właściwie nie mogę się doczekać.


Maciek chciałby zobaczyć dużo jaskiń.

          Wspominamy ubiegłoroczną majówkę do Gniezna. Odradzamy Kasi jechania na wojnę i pracowania jako sanitariuszka " a co będzie jeśli się potkniesz i umrzesz?". Kasiowy udział w wojnach będzie mnie śmieszył przez wszystkie kolejne dni.



Zdjęcie niewyraźne. Rozmowy o klonach.

          Na miejscu wita nas studiujące kuzynostwo Doroty. Następuje przekazanie wałówki, krótka wymiana zdań, śmierć tragiczna mojej stopki i ruszamy na Wawel.
           Jest romantycznie, nastrojowo, dość ciepło i jeszcze (!) sucho. Czuję się trochę bezdomnie, ale zmierzamy do Zakrzówka, o którym krążą legendy i na którym zamierzamy się rozbić.


To my i Wawel.

        Na miejscu pijemy piwo i jemy kanapki ze schabem. Podziwiamy widoki z wniesienia i pojawia się pierwsza wielka rozkmina filozoficzna.

Tak było nocą  w Krakowie.

       Gdy budzimy się rano, przychodzą do nas Ewa ( kuzynka Dorci) i Dawid. Dawid ma kapelusz, dredy i długi, czarny płaszcz. Ewa ma ciepłą bluzę i skarpetki dla Doroty. Zabierają nas do akademika na śniadanie.
Pada pierwszy raz słowo "karma".

Tacy byliśmy zabawni.
         Spotykają nas niesamowite przyjemności. Jemy jajecznicę z szynką, ciasto, pijemy herbatę z miodem i cytryną. Bardzo podoba mi się pokój Dawida, a najbardziej drzewko, które wyrasta ze stołu. Też bym takie chciała.


Jedzenie, drzewko i kolana.

   
W pokoju krakowskiego ASP.


 Dawid jest rzeźbiarzem i pokazuje nam, na czym polega liternictwo.
          W każdym razie z bólem serca trzeba było powiedzieć dość tym krakowskim przyjemnościom i wyruszyć na poszukiwania naszego czerwonego szlaku rowerowego. Jednak wcześniej Maćkowi zepsuł się rower i żeby go naprawiać zatrzymywaliśmy się co dziesięć metrów. Rower Dorci zaczął wydawać piski niczym motorynka i zaczęłam się mocno zastanawiać, czy nie zostać całą majówkę w Zakrzówku. Po dwunastej odnajdujemy gdzieś za Bronowicami czerwony znaczek szlaku, którego jednak szybko gubimy. Ucieka nam jak zając, a my toczymy się w piachu, błocie i liściach na zachód do zamku Tenczyn w Rudnie.

Takie bywają drogi.

        Czekały nas ciężkie podjazdy. Po wjechaniu na największe wzniesienie ujawniają się pierwotne potrzeby dzikusów.        
Dzikus pierwszy

Drugi

Trzeci

I czwarty


Trudno i terenowo. Ale jednocześnie malowniczo i zachwycająco. 

Romantyczna Katarzyna
Przyjaciele o kolorowych oczach.

Tak wygląda życie przewodnika, podróżnika, rowerzysty sakwowca.

Czasami szlak łączył się ze szlakiem konnym i towarzyszyły nam takie oto żyjątka. A czasami tylko kupy owych żyjątek.
Taka piękna droga (mapa nazywa ją "krakowską drogą") prowadzi nas pod sam zamek.

         Najpierw wpychamy nasze jednośladowe rumaki pod górę, ale szybko się poddajemy i decydujemy przypiąć je wszystkie razem. Trudno. Niech nam kradną majtki i skarpetki ( o namiocie i śpiworze lepiej nie myśleć). Zamek Tenczyn w Rudnie bardzo nam się spodobał. I przywołał wiele skojarzeń. Mnie przypominał scenerię fimów o mnichach z Tybetu.
        Na górze poczułam, że wszystko się kręci i jest niewyraźne. Kilogram ciastek i chleb z kremem niby Nutella pomogły naszej czwórce. Maciek powiedział, że spadł cukier. Pewnie miał racje.


Kanapka z CHLEBEM Kasi.



To my.
 


Na mury nie wolno wchodzić.
 

Rodzeństwo, które wcale się nie kłóciło, tylko miłością wielką obdarzali siebie każdego, pojedynczego dnia.

Zdjęcie tendencyjne. Bu w oknie.

To jest moje ulubione. Też w oknie.


          Odjechaliśmy na północ w stronę Olkusza kilka kilometrów i szukaliśmy miejsca, aby się rozbić. Znaleźliśmy piękną polanę. Rozbliliśmy namioty, rozpaliliśmy ognisko i przez kolejne cztery, pięć godzin przyrządzaliśmy różne potrawy. Usmażyliśmy kiełbaski, kromki chleba z serem i.... podpłomyki! Podpłomyki stanowiły kulinarny punkt kulminacyjny wyprawy. Były pyszne! I pomyśleć, że do ich przyrządzenia wystarcza mąka, woda i sól. Później były nawet podpłomyki z pokrzywą i herbatka z brzozy. Jednym słowem, podróżnicy lubią sobie dogadzać.


Green Peace

Katarzyna szybko zatęskniła za makijażem.

Ognisko. Dorota jest mistrzynią.



Noc mija szybko. Rano budzę moich współtowarzyszy o siódmej. Sama wstałam przed szóstą, bo tak mam. I tyle. O ósmej udaje się wyjechać z naszej polanki. Godzinę później znajdujemy stację benzynową,
na której się myjemy, a potem sklep spożywczy, gdzie kupujemy śniadanie. Nagle świat spowijają czarne chmury, robi się ciemno i złowrogo. Mijają minuty oczekiwania i spada ulewa z gradem. Burza trzaska piorunami, a my wyglądamy tak:


Czekamy godzinę. Dwie. A potem trzy. Marzniemy. Udajemy się do poczty, gdzie jest cieplej i gdzie kupuję Gazetę Wyborczą. Czytam o losie czeczeńskich dzieci. To mnie chyba motywuje, bo podejmujemy pierwszą ciężką decyzję: "jedziemy w deszczu!".

Jazda w deszczu nie jest taka najgorsza. Trzeba się po prostu przyzwyczajać.

Kasia pije ze źródła Elizeusza.

Mokra Dorota i kryzys.

Takie ładne widoki rekompensują wszystko.


A tymczasem na trasie kolejny zamek. Tym razem ten za Olkuszem. Nazywa się Rabsztyn. I jest zamknięty.
Włamujemy się do twierdzy niczym Krzyżacy. Czy tam Szwedzi.

Kasiowy wybawiciel.




Jedziemy dalej z naszym przyjacielem deszczem. Był wierny do końca. Nie opuszczał na krok.
 

                                                                                                                     Ciąg dalszy nastąpi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz