Nigdy nie byłem specjalnie dobrym człowiekiem. Ani specjalnie złym.
Pewnego dnia spotkałem psa. Pies był bardzo mały. A im bliżej do niego podchodziłem, tym stawał się mniejszy. Ostatecznie, gdy byłem tak blisko, że mogłem go dotknąć, okazało się, że jest wielkości mojego palca wskazującego.
Nagle zaczął rodzić. Położył się na boku i rodził małe pieski. To znaczy ona. To była suka. Suka rodziła.
Dookoła mnie rozbiegały się malutkie, brązowe szczeniaki w wielkości żuków. Albo zabawek z kinder niespodzianki. Było to rozkoszne i estetycznie piękne.
Nigdy nie byłem specjalnie wrażliwy na piękno. Ani specjalnie niewrażliwy.
- Spójrz, spójrz! – krzyczałem wymachując swoim palcem.
- Gdzie? - zapytał człowiek.
- Nie widzisz? Tutaj.
- Gdzie?
Mój palec tak bardzo chciał wskazać jednego z małych, brązowych szczeniaków, że nacisnęłam go za mocno.
Nacisnąłem psa.
Gdy nacisnąłem psa, to pies się połamał. Zabolało go. Flaki mu wyszły. Płakał. Ale ciągle żył.
Człowiek zniknął. Inne szczeniaki zniknęły. Zniknęła suka. Nie było już nikogo. Zostałem tylko ja i cierpiący szczeniak. Cierpiący przeze mnie.
„Dobić” – mignęło mi przez świadomość, „dobić, żeby nie cierpiał”. Zamknąłem oczy i zapragnąłem nacisnąć go z całej siły. Do końca. Aby umarł, aby już więcej nie płakał.
Ale wtedy mały piesek stawał się większy. I większy. I większy. Był już tak duży, jak ja. I piszczał tak głośno, jak ja bym piszczał, gdyby ktoś mnie tak skrzywdził.
Patrzył na mnie, jak nikt jeszcze na mnie nie patrzył.
Nigdy nie byłem specjalnie dobrym człowiekiem. Ani specjalnie złym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz