Naprawdę to uwielbiam. Podróżowanie stopem łączy w sobie kilka niesamowitych zalet. Jest tanie ( a właściwie darmowe), jest ekscytujące ( albo niebezpieczne) i spontaniczne ( więc człowiek czuje się wolnym).
O tym, że "hitchhiking" jest dla mnie, dowiedziałam się zaraz po obejrzeniu filmu "Into The Wild", który polecam, który kocham, który jest długi, który ma niesamowity soundtrack i który zawiera w sobie historię Aleksandra Supertrampa, o którym kiedy indziej, bo to długi temat. W skrócie to osoba, którą podziwiam; mimo wielu kontrowersji, które wzbudza. Lubię go za brak wielkich ideologii. Lubię go za prostotę szukania swojego życia. Bez wielkich słów. Bez wielkich odkryć. Bez wielkich książek. Nie uczy nikogo, jak żyć. Może jedynie podrzuca w górę jedno zdanie, które zapisał już pod koniec swojego życia na Alasce "happiness only real when shared". Bardzo się z nim zgadzam. I bardzo chciałabym pojechać na Alaskę.
Przez cały marzec do szkoły jeździłam stopem. Zaoszczędziłam na miesięcznym, poznałam kilku fajnych ludzi i zawsze (!) byłam szybciej w domu, niż gdybym jechała naszymi wiejskimi busami, które jeżdzą raz na dwie godziny. Albo trzy. Albo cztery.
Spostrzeżenia? Najlepiej jest mi łapać w stronę miasta tak pomiędzy siódmą a jedenastą. Wtedy jedzie najwięcej aut i właściwie nigdy nie czekałam dłużej niż dziesięć minut ( naprawdę). A często zdarzało się tak, że wychodziłam z domu, wyciągałam kciuk i od razu pierwsze auto zatrzymywało się tuż przed moim domem ( czego jednak staram się unikać, bo moi rodzice nie wiedzą, i lepiej żeby się nie dowiedzieli ).
Gorzej jest jechać z miasta na wieś. Im więcej aut tym mniejsza "odpowiedzialność". Myślą sobie " a to ktoś inny się zatrzyma". Lepiej gdy pada deszcz. Albo śnieg. Wtedy włącza się kontrolka "litość".
Dobrze jest też gdy jestem sama, ewentualnie gdy jedzie ze mną koleżanka. Z kolegą było już gorzej, ale i tak zamknęliśmy się w czasie pół godziny czekania.
Ludzie są różni. Czasami rozmowni, a czasami nie. Niektórzy mają wypasione auta, inni stare, zdezelowane ciężarówki. Lubię z nimi rozmawiać. Czasami chcą o sobie opowiadać. Był kiedyś taki starszy pan, który zaraz po 89 roku założył firmę z szyldami i pieczątkami. Mówił, że to był jego czas, że wykorzystał go najlepiej jak mógł. Opowiadał, że ta praca to całe jego życie. A teraz firmę przejmują synowie. Że jest bardzo szczęśliwy. Mówił, że trzeba w siebie wierzyć i działać. I że stanie w miejscu to najgorsze, co człowiek może zrobić. Zawiózł mnie pod samą szkołę. Poczciwy człowiek.
Inni lubią żartować. Z różnych rzeczy. Najczęsciej żartują z polityków. Ale też z pogody, telewizji, z życia i ze mnie. Rzadziej z siebie. Są i tacy, którzy żartują z boga.
Jeszcze inni mają mnie kompletnie gdzieś. Przez całe dwadzieścia minut rozmawiają przez telefon i nie odpowiadają na moje "dzień dobry" ani "dziękuję". Są zazwyczaj zapracowani i zmieniając biegi, wypada im czasami telefon. Wtedy prawie wjeżdzają do rowu. Gdy szukają telefonu na wycieraczce, ja podtrzymuję kierownicę. Potem pytają, gdzie mnie wysadzić, albo po prostu wyrzucają gdzie popadnie. Takich też lubię.
Był też facet, który jechał z dzieckiem do Warszawy na konkurs. Przeszło mi przez głowę, aby jechać z nimi do stolicy, bo bardzo sympatyczni ludzie, ale zdecydowałam się jednak pójść do szkoły. Musiałam napisać sprawdzian z fizyki, z którego i tak ostatecznie dostałam jedynkę.
Często poprawiają mi humor. Jest siódma rano. Jest ci zimno i czeka cię dziesięć godzin w szkole. A tu nagle zatrzymuje się lśniąca, czarna beemka z trzema przystojniakami w środku. Śmieją się i gadają sprośne dowcipy. A ja na przekór im oczekiwaniom, zamiast się zawstydzać, opowiadam jeszcze sprośniejsze. Jedziemy z przekroczoną prędkością i wymieniamy się telefonami. Na szczęście nikt nie wpada na pomysł, żeby jednak do kogoś zadzwonić.
Czasami są to starzy znajomi, albo rodzina. Albo znajomi rodziców. Zastanawiam się, czy prosić ich o to, by nie chwalili się kogo zabrali na gapę, ale nigdy tego nie robię. Rozmawiamy o mnie. O tym, gdzie pójdę do szkoły i dlaczego. I jak jest w liceum. I że nie ma pracy. I czy przemyślałam swój humanistyczny wybór, bo będę bezrobotna. Ale żebym się nie martwiła, bo i tak ucieknę za granicę. I że mam pozdrowić mamę i tatę i o coś zapytać. Ale rzadko pamiętam, o co.
Ostatnio pojechałyśmy z Lindą do Sochaczewa ( pod Warszawę) żeby zrobić pewnej osobie niespodziankę. Stanęłyśmy w Łodzi na ilucy Strykowskiej. Zatrzymało się ciężarowe auto i facet powiedział, że jedzie do samego Sochaczewa. Cała akcja zajęła nam dwadzieścia minut. Czy to jest takie banalne, czy ja mam po prostu takie fantastyczne szczęście?
Opowiadał o tym, że jak go zęby bolą, to sobie wyrywa. I że nigdy nie chodzi do dentysty ( jak się uśmiechał, to było widać puste miejsca po zębach). I że czasami zasypia w trakcie drogi. A potem sie budzi i jest już prawie na miejscu. Że to takie pół drzemki. Średnio chciało mi się mu wierzyć, ale na wszellki wypadek prowadziłam z nim grzecznościową pogawędkę ( Żeby nie zasnął). Polityków nienawidzi. I tych co gadają w radiu też. Właściwie lubi tylko muzykę.
Nie mogę się doczekać wakacji. Mamy z Lindą mały plan pozwiedzania Polski stopem. Dwa tygodnie z plecakami. Namiot, śpiwór i czas. Z ilu miast udałoby nam się przywieźć pocztówki? Ile osób mogłybyśmy poznać? Ile usłyszeć historii? Ile przeżyć przygód?
Na koniec chciałabym podziękować wszystkim dobrym kierowcom, którzy zatrzymują się, gdy widzą takie zgredki jak ja. Jesteście niesamowici i fantastyczni. Uwielbiam was i wasze historie. Do zobaczenia na trasie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz